Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
się miecz z wyższej materii. Mój komitet pożegnalny. Trio poślednich funkcjonariuszy podążało za nimi, a na samym końcu szli starszy oficer-pilot i… Kyra. Pani porucznik wyglądała zupełnie obco w ich towarzystwie, młodsza od nich o dobre dziesięć lub więcej lat. Zastanawiałem się, jakie to nieszczęśliwe zrządzenie losu sprawiło, że spośród wielu pilotów mego ojca właśnie ją wybrano do pilotowania wahadłowca. Niemal uwierzyłem, że istnieje Bóg i że mnie nienawidzi.

      Młody scholiasta oraz funkcjonariusze ukłonili się głęboko. Roban zasalutował, przykładając pięść do piersi, a inni oficerowie poszli za jego przykładem.

      – To honor – powiedział Alcuin przymilnym tonem – towarzyszyć ci w twojej podróży, lordzie Hadrianie.

      Skłoniłem głowę i zerknąłem krótko na Kyrę, która stała w drugim szeregu całej grupy. Modliłem się, żeby się nie zaczerwienić. Ośmielony nieobecnością ojca i planem matki powiedziałem:

      – Byłbym bardziej uhonorowany, doradco, gdyby Gibson mógł do nas dołączyć. – Jeśli spodziewałem się jakiejś reakcji ze strony scholiasty, to się pomyliłem. Ciemna twarz Alcuina pozostała obojętna, a oczy płaskie i gładkie jak agat. Pozostali zdradzali niepokój niepewnym szuraniem stóp. Żarzący się gdzieś głęboko we mnie węgielek zapłonął nagłym ogniem gniewu na tego człowieka – tę maszynę do liczenia – który nie czuł nic, zupełnie nic z powodu brutalnego potraktowania swego towarzysza i brata we wspólnocie przez człowieka, któremu obaj służyli. Alcuin musiał dobrze wiedzieć, że Gibson został potraktowany niesprawiedliwie.

      Ale wcale go to nie obchodziło, nie mogło obchodzić. Troska o innych była dla niego pojęciem tak obcym jak cielcińscy ksenobici w labiryntach swoich statków. Tak obcym jak rasy kolonów uwięzione w swoich własnych światach. Tak obcym, doprawdy, jak mroczni bogowie szepczący coś cicho w środku nocy. Powiedział tylko:

      – Zdrada Gibsona była niefortunna.

      – Hadrianie – odezwał się Roban, postępując krok ku mnie i wyciągając rękę – dobrze zobaczyć cię jeszcze, zanim nas opuścisz.

      Uścisnąłem mu dłoń, ale moja uwaga wciąż skupiona była na twarzy Alcuina.

      – Też dobrze cię widzieć, Robanie. – W końcu oderwałem wzrok od twarzy scholiasty, by spojrzeć na grubo ciosaną twarz rycerza-liktora, na jego szeroki nos i głęboko osadzone oczy pod gęstymi brwiami. Spokojny, lecz trochę niepewny, dodałem: – Powinienem podziękować ci bardziej… stosownie za uratowanie mi życia. I za wszystko. – Przypomniawszy sobie nagle, wyciągnąłem szyję i zwróciłem się do Kyry stojącej za trojgiem funkcjonariuszy. – I tobie, pani porucznik. Dziękuję.

      Skłoniła się leciutko, a Roban klepnął mnie w ramię.

      – Ostatnia nasza podróż, co? Pakowanie skończone?

      Posłałem mu uśmiech, który chyba nie znalazł odzwierciedlenia w moich oczach, i powiedziałem:

      – Oczywiście!

      – Wiem, że nie jest to przyszłość, jaką dla siebie zaplanowałeś, paniczu – rzekł Alcuin głosem jak szelest suchych liści – ale twoja obecność w Zakonie posłuży większej chwale waszego rodu. Jeden Marlowe w Zakonie pozwoli…

      Ku memu zdziwieniu przerwał mu Crispin:

      – On nie potrzebuje takich mów. Wie.

      Alcuin zesztywniał i zamilkł, po czym skłonił głowę. Pragnąc wnieść w tę sytuację nieco spokoju, powiedziałem:

      – Rozumiem wyższą konieczność, Alcuinie. – Po czym przybrałem zupełnie obojętną minę i patrzyłem na scholiastę, który był głównym doradcą mego ojca, wzrokiem równie pustym jak jego spojrzenie. Tyle że mój spokój miał ledwie grubość naskórka, był warstewką lodu na wzburzonej toni.

      Alcuin zamarł, zmrożony. Wciąż słyszałem krzyki bólu Gibsona pod spadającymi nań uderzeniami bicza i czułem się coraz dalszy od tej sztucznej ceremonii na lotnisku. Czułem gwałtowną potrzebę samotności.

      – Oczywiście, paniczu. – Tor Alcuin skłonił się do kolan, chowając dłonie w powiewających długich rękawach. – Wybacz mi.

      – Tu nie ma nic do wybaczania, doradco – odparłem chłodno. Musiałem odkryć jeszcze jedną tajemnicę, więc odwróciłem się i czując wypływający na twarz rumieniec, przemówiłem do Kyry: – Pani porucznik, jestem zaskoczony, widząc cię tutaj. – Jakie są szanse? Chciałem zapytać, zażartować, spróbować rozładować niezręczną sytuację, zatuszować mój niedawny błąd.

      Kyra prędko odwróciła wzrok i skłoniła głowę, tak że wąski daszek oficerskiej czapki zasłonił jej oczy.

      – Zostałam o to poproszona.

      Poczułem nagle, jak krew odpływa mi z twarzy.

      – Przez kogo?

      Podniosła wzrok i spojrzała bystro, a w jej oczach nie było śladu lęku, jakiego się spodziewałem, tylko jakaś twardość.

      – Przez waszą lordowską mość.

      Kłamie, pomyślałem, uśmiechając się do niej. Oboje o tym wiedzieliśmy. Widziałem to w jej twarzy, w sposobie, w jaki pochwyciła moje spojrzenie, czego nie robiła przedtem. Przekonałem się, że kłamcy często tak robią: uważnie i z bliska przypatrują się naiwnej osobie, oczekując chwili, w której kłamstwo się zagnieździ. Świadomy obecności świadków odrzekłem:

      – Och, tak! Oczywiście, prawie o tym zapomniałem! Chciałem prosić o parę słów na osobności w stosownej chwili. – W duchu zmarszczyłem brwi. Coś tu się działo, tylko jeszcze nie wiedziałem co. Wiedziałem, że przyleci delegacja, i choć matka miała wszystkiego dopilnować, nie uśmiechało mi się uciekać z pałacu w Haspidzie pod nosem Robana i Tor Alcuina.

      – Gdzie lady Kephalos-Marlowe? – zapytał Alcuin, wysuwając się krok do przodu.

      Crispin podszedł do doradcy i obrócił się, wskazując kopuły pałacu na wzgórzach nad nami.

      – Tędy. Zapraszamy.

      ROZDZIAŁ 18

      GNIEW OŚLEPIA

      Pierwsze pukanie rozległo się późnym wieczorem, kiedy srebrne słońce zaczęło się złocić, opadając ociężale za zachodnie wzgórza. Siedziałem na podłodze mojego apartamentu w pałacu i chyba po raz tysięczny sortowałem i przekładałem rzeczy, które miałem zabrać na Vesperad – albo na Teukros, jeśli uda się przeprowadzić nasz plan. Przywróciłem do pionu stosik książek, obróciłem się przez ramię i krzyknąłem:

      – Proszę!

      Crispin wkroczył jednak wolno do środka, nie czekając, aż mu na to pozwolę. W ręku trzymał nadgryzione jabłko, a jego szara bluza zapięta była tylko w połowie.

      Zerwałem się, potrącając stertę starannie złożonych koszul. Zakląłem pod nosem i rzuciłem się je układać.

      – Czego chcesz? – Obecność komitetu ojcowskich obserwatorów, a zwłaszcza Alcuina, zdenerwowała mnie. Ten typ był ostry jak nanokarbonowy drut i niemal równie niebezpieczny dla kogoś poruszającego się szybko i beztrosko.

      – Odlatujesz rano – powiedział Crispin, rozkładając ramiona. – Wcześnie. Ja… no wiesz, myślę, że to pożegnanie. Przynajmniej na jakiś czas.

      Przykucnąłem i włożyłem ubrania na dno ciężkiego plastikowego kufra.

      – Wiesz, że lot na Vesperad trwa prawie jedenaście lat? Kiedy przebudzą mnie z fugi, starszym bratem będziesz ty. – Wstałem, wygładziłem


Скачать книгу