Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
pozwalając o sobie zapomnieć, a zarazem ostrzegając przed niebezpieczeństwem, jakim było znalezienie się w zasięgu ciosu większego Marlowe’a. Ale w końcu wylatywałem już następnego dnia albo nawet tej nocy, jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli. – Ty po prostu nim jesteś.
Poeci mówią o gniewie jako płomiennym, nieposkromionym, niszczącym uczuciu nakłaniającym duszę do niewłaściwych czynów. Śpiewają pieśni o zemście, o kochankach zabitych w środku nocy, o wielkich pasjach i rozbitych rodzinach. Ale w gniewie nie ma wiele gorąca. Scholiaści mają rację. Gniew to ślepota. Czerwień zamazująca kontury świata. To światło, nie ogień. A światło, kiedy się je precyzyjnie dostroi, potrafi ciąć jak stal. Ujrzałem, jak wargi Crispina wykrzywiają się, gdy przygotowuje się do jakiejś ciętej odpowiedzi, która nigdy jednak nie dotarła do moich uszu. Nigdy nie wyszła z jego ust. Trzasnąłem go z boku w twarz trzymanymi w prawej ręce książkami, a on zatoczył się i runął na podłogę z rękami pod sobą.
– On mi pomagał, ty łajdaku. – Wrzuciłem książki do kufra, po czym stanąłem nad bratem. – Prosiłem go o to. – Crispin podniósł się na czworaki i pokręcił głową, jakby próbował się pozbyć dzwonienia w uszach. – Powiedziałem ci, Crispinie, kiedy wyjeżdżaliśmy z domu. Że nie chcę być przeorem. I że nie wierzę w to wszystko. – A może nie zdążyłem już tego powiedzieć, bo zaatakował mnie z czworaków jak szarżujący baran, z rękami na wysokości mego splotu słonecznego i z dzikim krzykiem, który wyrwał mu się z gardła.
Uderzyliśmy w wielkie okno, ja rąbnąłem głową w alumglasową szybę, co na chwilę pozbawiło mnie oddechu. Niesiony siłą bezwładu Crispin stracił równowagę i potknął się, nie mając oparcia w postaci szyby, którą ja miałem za plecami.
Popchnąłem go, a on znów się zatoczył, obrócił i stanął z uniesionymi pięściami.
– Zapłacisz za to! – rzucił. – Słyszysz?
Gniew oślepia, powtórzyłem sobie w duchu. Ale nie miało to już znaczenia. Wszystko się we mnie zagotowało, rozbłysło gdzieś w głębi czaszki i pozbawiło rozumu. Chłosta Gibsona, moje zagubienie na ulicach Meidui, błędy popełnione wobec delegacji Mandarich. Wszystko to zawirowało w ciemnościach i stopiło się z moją furią z powodu wydziedziczenia i wyzucia z majątku, z gniewem na ojca, z pogardą dla Zakonu i zazdrością wobec Crispina.
Crispin wziął szeroki zamach, a ja zablokowałem uderzenie ramieniem. Wszystko to byłoby łatwe, byłoby zwykłą dziecinną zabawą, gdyby on nie był tak potwornie silny. Obaj byliśmy palatynami, wyższymi i silniejszymi niż zwykli mężczyźni, ale Crispin był wyższy ode mnie o głowę, a i mięśni miał o dobre dwadzieścia funtów więcej. Walczyłem, aby utrzymać go na dystans, aby odeprzeć jego lewy prosty, przepuścić jeden cios po barku i wykorzystać powstałe otwarcie, aby kopnąć Crispina w źle ustawione kolano. Zachwiał się, wykrzywił w grymasie, a wtedy powiedziałem:
– Wynoś się stąd, Crispinie.
– Nie! – wrzasnął i znowu rzucił się na mnie, a ja odskoczyłem i Crispin uderzył w alumglasowe okno.
Odzyskał równowagę, opierając się o szybę i zostawiając na niej wielki tłusty odcisk dłoni. Byłem zadowolony, a nawet pod wrażeniem, że również w gniewie nie przypominałem w niczym Crispina. Nawet wzburzony, z zaciśniętymi do bólu zębami trzymałem się nieźle. Na zimno. Być może rozgorączkowanie Crispina było spowodowane jego wściekłością; a może w ogóle nie istnieje coś takiego jak wściekłość sama w sobie. Zaatakował znowu, a ciosy spadały na mnie jak deszcz, jak grad, jak legioniści nurkujący z nieba w pancernych pojazdach desantowych. Otrzymałem bolesny cios w bok głowy i upadłem. Zwinąłem się, wyrzuciłem nogi i trafiłem Crispina piętą w podbródek. Uderzenie go ogłuszyło i zachwiał się, utrzymując się na nogach tylko dzięki wielkiemu wysiłkowi i koncentracji.
Ponownie pokręcił głową i parsknął jak byk.
– Myślisz, że jesteś ode mnie lepszy! – ryknął, wskazując mnie palcem. – Zawsze tak myślałeś!
Wdzięczny za chwilę wytchnienia otarłem kciukiem nos. Na palcu pozostała smuga krwi.
– Myślę, że jesteś osłem, Crispinie. – Wyciągnąłem ręce przed siebie, przyjmując pozycję gardy bokserskiej. Brat zadał szeroki cios, ale zdążyłem się uchylić, po czym trafiłem go raz, dwa, trzy razy w brzuch. Stęknął i rąbnął mnie łokciem w ramię. Opadłem na kolano i przetoczyłem się w bok, przewracając stos bielizny, którą właśnie miałem spakować, po czym podniosłem się na nogi w samą porę, by złapać Crispina za nadgarstek. Wolną ręką uderzył w moją dłoń i puściłem go. – Po prostu przestań – powiedziałem, dysząc ciężko. – I wyjdź stąd.
– Uderzyłeś mnie. – Wymierzył mi kopniaka w biodro, zachwiałem się i cofnąłem, depcząc skrawki mego życia, ubrania i papiery, wszystkie głupie rzeczy, które zamierzałem ze sobą zabrać. Po chwili powtórzył z ponurą miną: – Uderzyłeś mnie pierwszy.
– Nie bądź dzieckiem. – Uśmiechnąłem się szyderczo, nie potrafiąc się powstrzymać. – Niezbyt dobrze ci to wyszło. Spróbuj jeszcze raz.
Ujrzałem białka jego oczu, gdy cofnął się, żeby wymierzyć mi drugiego, tym razem prostego kopniaka. Postanowiłem go zmylić, a ponieważ dobrze znałem mojego brata, to wiedziałem, że połknie haczyk. Zacisnąłem palce na jego kostce i stracił równowagę. Przewrócił się, pociągając mnie za sobą. Upadłem na niego w taki sposób, żeby łokciem walnąć go w brzuch. Zaparło mu dech w piersiach. Bez wahania uderzyłem go mocno w twarz i ogłuszyłem na chwilę, dzięki czemu udało mi się wstać.
– Nie ruszaj się – powiedziałem, mając nadzieję, że dystans między nami go ostudzi i pozostanie tam, gdzie leżał.
Crispin z trudem wyrzęził:
– Pieprz się. – Upadł blisko skrzyni i mało brakowało, a rozbiłby sobie czaszkę o jej kant, gdyby zabrakło mu odrobiny szczęścia. Złapał za wieko, żeby się podciągnąć do pozycji siedzącej. Głowa mu się kiwała, plecami oparł się o ciężki kufer.
Stałem nad nim, gotów kopnąć go w twarz, gdyby spróbował czegoś głupiego. Zdyszany, zduszonym i słabym głosem powiedziałem:
– Po prostu leż. – Nie był to głos dziewiętnastolatka, ale głos ducha, głos starego, zmęczonego człowieka. – Leż, Crispinie.
Crispin jedną ręką pomasował sobie szczękę. Słowa zabrzmiały niewyraźnie, gdy powiedział:
– Kiedy odlecisz, ta twoja mała porucznik… dostanie to samo co Gibson. A kiedy już będzie po wszystkim…
Nie dokończył. Światło gniewu oślepiło mnie. Nie wiem, czy to było dziecinne, sprawiedliwe czy po prostu głupie, w każdym razie rzuciłem się na Crispina.
On zaś skoczył na mnie, podrywając swoje masywne ciało spośród zgniecionych i potłuczonych rzeczy, jak wystrzelony z trebusza. Przykucnąłem szybko i owinąłem mu ręce wokół nóg, po czym, wykorzystując jego siłę bezwładu, przerzuciłem go przez ramię na płyty posadzki – upadł z rozpostartymi nogami i rękami. Usłyszałem jego konwulsyjny wydech. Nie zawahałem się i tym razem wiedziałem, co robię. Kopnąłem go w głowę. Leżał bezwładnie. Nieprzytomny.
Skończyło się tak prędko. Ale przemoc zawsze kończy się szybko. Nie ma w niej żadnego decrescendo, jak w muzyce. Po prostu ustaje. Ulega wyłączeniu. Jak światło.
Dysząc ciężko, próbowałem zebrać myśli, uspokoić wezbrane wody umysłu, spływające kaskadami ku ślepym grotom