Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
Górę wziął we mnie niemal wrodzony odruch, by zachować się odpowiednio. Dłoń kobiety zawisła w powietrzu na długą chwilę, choć nie wiedziałem dlaczego, lecz po kilku kolejnych sekundach opadła.

      Oboje się roześmiali, a kobieta zaraz wyjaśniła:

      – Nie jestem żadną lady. Demetri próbował tylko być czarujący. Taki już jest. – Przyłożyła dłoń do piersi. – Nie ma tu szlachetnej krwi.

      Mogłaby mi powiedzieć, że jest jaddyjską księżniczką, a ja bym jej uwierzył. Na Jadd eugeniczna obsesja piękna wyniesiona była do rangi moralnego imperatywu i nawet klasa średnia dążyła do nieustannego upiększania się i przysparzania chwały swemu narodowi. Ani ona, ani Demetri nie mogli być w naturalny sposób obdarzeni takimi włosami. Musiała to być modyfikacja dokonana na czarnym rynku, co już stanowiło pierwszy sygnał, że powoli opuszczam starannie pielęgnowany imperialny ogródek.

      – On jest tu wyjątkiem – powiedział Demetri, przeciągając kciukiem po dolnej wardze. – To królewiątko. Syn jakiegoś archona czy kogoś w tym rodzaju.

      Kobieta się rozpromieniła, a jej oczy zabłysły bursztynowo w padającym z góry żółtym świetle.

      – Naprawdę? Nigdy dotąd nie spotkałam imperialnego palatyna.

      Speszony odwróciłem wzrok.

      – Nie jestem już palatynem, pani.

      – Mów mi Juno, proszę – powiedziała, mrużąc oczy i zbliżając się do mnie jeszcze bardziej, aby przyjrzeć mi się w półmroku.

      Kiedy spotkaliśmy się w barze na wybrzeżu, myślałem, że Demetri jest wysoki, ale żaden z Jaddyjczyków nie dorównywał mi wzrostem. Nie wiedziałem, jak ich zaklasyfikować według imperialnych standardów. Włosy mówiły o jakichś zmianach we krwi, nie mogłem więc zaliczyć ich do plebejuszy. Czyżby więc byli to patrycjusze? Ulepszeni, jak sir Roban i inni rycerze ojca?

      W głośnikach statku rozbrzmiała seria coraz głośniejszych nut, dzwoniąc powoli i narastająco, jak karylion wybijający godzinę. Potem rozległ się głos: głęboki, męski, niezbyt wyraźnie akcentujący, jak głos Demetriego.

      – Pasażer już na pokładzie, kapitanie?

      – Aye, Bassem! – zawołał Demetri. Ruszył w stronę zaokrąglonej przegrody na przedzie, oddalając się od chłodu ładowni. – Nie trać czasu na pytania o pozwolenie na start, tylko ruszaj. W morze, a potem w górę. Znasz drogę. Ruszamy szybko. – Odwrócił się w drzwiach i obiema rękami złapał metalową framugę, jak aktor pyszniący się na scenie. – Będzie na co popatrzeć.

      W górę.

      Słowa te odbiły się we mnie wzniosłym echem pomimo wszystkich rzeczy, które jeszcze mogły pójść źle. Uśmiechnąłem się i poszedłem z handlarzem za przegrodę, a potem po szczękających metalowych schodkach przez szklane drzwi do infirmerii statku. Dwie blade kobiety o ubrudzonych twarzach wyjrzały z mroku jednej kabiny, a ktoś zawołał do kapitana w języku, który mógł być jedynie którymś z języków Demarchii Tavros, lecz Demetri nic nie odpowiedział.

      – Ile masz załogi, messer? – zapytałem.

      – Mów mi Demetri – poprawił mnie, prowadząc do niskiego wspólnego pomieszczenia. – Albo kapitanie, jeśli wolisz. – Elipsoidalny metalowy stół dominował w tej niskiej przestrzeni, a należące do niego ławki były topornie przyspawane do pokładu. Miejsce to było zupełnie ogołocone, a nieliczne przedmioty świadczące o obecności człowieka zostały spakowane. – Tylko sześcioro, nie licząc ciebie. – Wskazał na Juno podążającą za mną. – Poznałeś moją cudowną żonę. A poza nią są jeszcze Bassem, bliźniacy, doktor Sarric i stary Saltus. – Tu zatrzymał się nagle i zmarszczył brwi. – Wychodzi jednak na to, że siedmioro, wybacz.

      Statek kosmiczny. To był prawdziwy statek kosmiczny, nie żaden suborbitalny wahadłowiec, do jakich przywykłem; tamte były w stanie zaledwie dotknąć nieba. Statek kosmiczny z prawdziwego zdarzenia. A ja byłem na jego pokładzie. Marzyłem o tej chwili, odkąd byłem chłopcem, odkąd dowiedziałem się, że Delos nie jest całym światem, lecz jedynie planetą, wyspą w świecie. Eurynasir szarpnął gwałtownie, a ja wyłowiłem dobiegający z dołu błotnisty odgłos mieszanej wody. Potknąłem się pod wpływem tego ruchu, rzucony na wklęsłą ścianę korytarza, i niemal wpadłem do otwartego włazu prowadzącego na niższy poziom.

      – Hej! – Z otworu w podłodze wynurzyła się drobna twarzyczka o barwie popiołu. Zrazu pomyślałem, że to jakieś dziecko, choć żadne dziecko nie mogłoby być tak pomarszczone. Nawet Gibson, którego życie sięgało tak daleko w przeszłość, że można się było w niej zagubić, wyglądałby na młodzieniaszka w porównaniu z tym goblinem. Z pewnością miałem do czynienia z homunkulusem: genetycznie dostosowanym do określonych zadań replikantem, podobnie jak maleńki herold mego ojca lub błękitnoskóra hurysa mojej matki. Wymizerowana istota przemówiła znowu nieprawdopodobnie wysokim głosem: – Już wyruszyliśmy, Demetri?

      – Aye, Saltusie – powiedział Jaddyjczyk i odwrócił się ku niemu. – Lepiej przypnij się dobrze. Zaraz idziemy w górę, wysoko.

      Człowieczek podciągnął się i wyskoczył z włazu, jeszcze bardziej marszcząc pomarszczoną twarz. Nawet wyprostowany nie mógł mierzyć więcej niż cztery stopy, a zbudowany był w sposób przywodzący na myśl orangutany, jakie widziałem w menażerii mojej babki. Jego ręce niemal sięgały podłogi i pokryte były gęstym siwym owłosieniem, nawet na wierzchach dłoni. Nogi miał krótkie i kabłąkowate. Saltus uśmiechnął się, przeciągnął wielką, pokraczną ręką po ogolonej na łyso głowie i pochwycił szpakowaty warkocz zapleciony u podstawy czaszki. Owinął go wokół dłoni i zapytał:

      – On jest pasażerem?

      – Oczywiście, haqiph – wtrąciła Juno pogardliwym tonem. Zabrzmiało to tak, jakby była równie zbulwersowana widokiem homunkulusa jak ja, choć czuło się, że jej niesmak jest zadawniony.

      Homunkulus spojrzał na mnie krzywo, wciąż kręcąc warkoczem jak mała dziewczynka.

      – Nie uprzedzałeś, że on jest taki jak ja – powiedział.

      Słysząc to, najeżyłem się i niemal wyskoczyłem ze skóry.

      – Co masz na myśli? – Wysiłkiem woli musiałem rozprostować zaciśnięte pięści. Nie moglibyśmy różnić się bardziej, nawet gdyby ten mały potwór był Cielcinem. Homunkulusi nie byli ludźmi, a przynajmniej nie całkiem. Byli luką prawną w technologicznych przepisach Zakonu, a mówiąc dokładniej, w ich religijnych traktatach, i jak to z takimi lukami bywa, chciwość i ludzkie okrucieństwo wlały się w nią jak wino. Homunkulusi hodowani byli do zadań, które ludzie, nawet planetarni wieśniacy, uważali za godne pogardy. Porównanie ze mną…

      – Obaj jesteśmy homunkulusami! – oznajmił żywo i wyciągnął do mnie rękę tak samo, jak zrobiła to Juno. Nie ująłem jej, bo wówczas nie rozumiałem jeszcze tego gestu. – Jesteśmy dziećmi z probówki.

      Arystokratyczny odruch kazał mi postąpić gniewnie krok do przodu.

      – Ja nie jestem homunkulusem! – Nie potrafiłem ukryć obrzydzenia w głosie.

      – Spokój, Salt – wtrącił Demetri. – Nie będzie tu żadnych kłótni. Gość płaci lepiej od ciebie.

      – Pachnie też lepiej – powiedziała Juno z szerokim uśmiechem. Wokół nas Eurynasir zaczynał jęczeć, jego silniki przeszły od niskiego i zgrzytliwego pomruku do dźwięku wyższego i stabilnego, jakby gdzieś wokół, głęboko w żyłach świata, tętniła woda. – Lepiej usiądź wygodnie, Salt – dodała wyniośle.

      Homunkulus


Скачать книгу