Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
salamandrą lorda Albana i imieniem jakiegoś gladiatora z Kolosso. Było jej w tym do twarzy.
Arello ściągnął śnieżnobiałe brwi.
– Bezpośrednia? Na Teukros? To cholernie długa podróż, mój przyjacielu. Nie chcę zawracać sobie głowy jakąś jedną trasą. To nie jest robota kurierska. Mam załogę do wyżywienia i opłacenia, a skoro już lecimy tak daleko, to przysięgam na pańską bladą palatyńską dupę, że będziemy zatrzymywać się, żeby pohandlować. Wojna stworzyła całą masę potrzeb i można się obłowić jak król.
Kyra nachyliła się ku mnie i szepnęła:
– Naprawdę nie mam ochoty tracić czasu w ten sposób, wasza lordowska mość. Wkrótce zaczną mnie szukać.
Wbrew moim obiekcjom nalegała, żeby mi towarzyszyć do tego szynku i podczas spotkania z jaddyjskim kapitanem, choć potrzebowała pięciu godzin na powrót do Haspidy. Był już późny ranek i według zegara wiszącego na jednej ze ścian pozostała ledwie godzina do mojego planowego odlotu z letniego pałacu na Dalekosiężnego i na Vesperad. Zostawiłem mój terminal w Haspidzie, bo nie chciałem, żeby mnie wytropili po jego sygnale.
– Przypuszczalnie już cię szukają – stwierdziłem trzeźwo, wciąż nie patrząc jej w oczy. Młodsza czy nie, ale była oficerem pilotem i mogli jej oczekiwać przy kontroli systemów. Miałem tylko nadzieję, że matka zrozumiała, że trzeba grać na czas. Może wymyśliła, że uciekając, ogłuszyłem Kyrę i porzuciłem ją w jakimś ustronnym miejscu, gdzie trudno było ją znaleźć. Przynajmniej miałaby jakieś alibi.
– Czy to prywatna rozmowa? – zapytał Demetri, a jego śpiewny akcent zabrzmiał leniwie, trochę po kociemu. – Można się przyłączyć, hm? Nie cierpię bezczynności, podobnie jak wy, ale muszę wiedzieć, że się porozumieliśmy. – Przyłożył dłoń do serca jak wasal przysięgający wierność swemu lennemu panu.
Spoważniałem i zmrużyłem oczy.
– O jaki rodzaj porozumienia chodzi? Wszystko zostało już opłacone, mam rację?
– Tak, tak – potwierdził energicznie Demetri Arello. – Pięć tysięcy hurasamów z góry i dziewięć tysięcy marek z twego banku na Teukros, kiedy dotrzesz na miejsce. – Tu machnął ręką, jakby chciał odpędzić te kwestie niczym chmarę natrętnych much. – Wszystko jest w najlepszym porządku, ale jakby to powiedzieć? Jesteś nobilem. Nobile są… jakby to rzec… – Wodził uważnie wzrokiem od twarzy Kyry do mojej. – Skomplikowani? – Odpowiedziałem mu spojrzeniem prosto w oczy. Każdy z nas czekał, aż ten drugi mrugnie. Milczenie, jak po wielekroć się przekonałem, jest najbardziej skutecznym sposobem konwersacji. Czekałem więc, aż handlarz odezwie się pierwszy. Łomot dobiegający z budowy ucichł na chwilę. Jakiś człowiek w oddali wołał coś w ulicznym żargonie. – Nie jesteście chyba żadnymi przestępcami, co?
Uniosłem brwi i spojrzałem na niego zdumiony.
– Co takiego? Nie. – Co matka mu powiedziała?
– Chodzi tylko o to, że nie chcę narażać moich ludzi na niebezpieczeństwo – wyjaśnił Demetri, przypatrując mi się uważnie w trakcie napełniania szklaneczki, nie potrafił przy tym ukryć niesmaku na twarzy, gdy dobiegł go chlupot trunku. – Mamy dość własnych kłopotów bez mieszania się do delijskiej polityki.
Spojrzałem w bok na wyblakły plakat jakiejś opery przedstawiający nagą czarną dziewczynę z mieczem z wyższej materii wciskającą but w twarz imperialnego legionisty. Tytuł głosił: Tiada, księżniczka z Thraxu.
– Właśnie wywozisz mnie daleko od delijskiej polityki. – Kiedy Demetri zbierał się, żeby coś odrzec, przeszedłem na jaddyjski i powiedziałem: – Proszę posłuchać, messer. Pochodzisz z Księstw, tak?
Cudzoziemiec otworzył szeroko oczy, a zaskoczenie zarumieniło mu pociągłą twarz.
– Tak, tak. Si. – Patrzył na mnie teraz spod przymrużonych powiek.
– Co czujesz w stosunku do Zakonu Terrańskiego? – Twarz Demetriego przybrała nagle taki wyraz, jakby wypił dużo więcej tego kwaśnego wina. Zadowolony, ciągnąłem po jaddyjsku: – Tak myślałem. Ja czuję to samo, mi sadji. Wysłali mnie tam do seminarium. Ty pomagasz mi uciec. – Uśmiechnąłem się znowu, niechcący trochę krzywo, jak wszyscy w mojej rodzinie. Przedtem świadom byłem mojego akcentu, poloru mowy imperialnej elity, syna starego rodu z wewnętrznych światów Imperium. Ten głos zaś był głosem prostego człowieka z rodzaju tych przedstawianych w pozbawionych gustu operach reklamowanych plakatami, którymi oklejone były ściany szynku.
Demetri wysunął szczękę. Pochylił się w moją stronę i syknął, tym razem w imperialnym galstani:
– Zwalimy to na Zakon, co? – Zerknął ponad moim ramieniem na dwóch nałogowców jubali siedzących w drugim końcu sali ze swoimi hookah. Palacze byli jedynymi gośćmi w barze, być może pierwszymi klientami tego dnia albo ostatnimi z minionej nocy. Przypatrzył się im uważnie. – Słyszałem już o tym od naszych przyjaciół z Konsorcjum. Chcę się tylko upewnić, że nie kryje się za tym nic innego. Nic… brudnego.
W tym momencie w moim umyśle zakwitł na podobieństwo kwiatu obraz leżącego na podłodze, bezwładnego Crispina. Sądząc po ściągniętej twarzy Kyry, pomyślała o tym samym.
– Nie, nie. Nic takiego.
Demetri najwyraźniej nie dbał o to, czy mówię prawdę. Jednym haustem dopił wino, krzywiąc się na jego obrzydliwy smak. Potem zmrużył oczy i ściszonym głosem zapytał:
– Kim jesteś?
– Powiedziałem ci już – odparłem. – Mam na imię Hadrian.
Pogroził mi długim palcem. Zauważyłem na wierzchu jego dłoni delikatny odblaskowy tatuaż.
– Nie, nie, nie, nie. Może nie pochodzę z waszego Imperium, ale nie jestem jakimś kundlem, żeby mnie kopać i okłamywać. Jesteś jakimś Hadrianem. – Potem wskazał palcem na Kyrę. – A ta mała kobietka nie jest twoją przyjaciółką, tylko sługą, no nie? A może jakąś ochroniarką? – Kiedy się zawahałem, jego szelmowski uśmieszek rozszerzył się, a on rozsiadł się na krześle, śmiejąc się cichutko do siebie i trącając palcem zawieszony na szyi trójkątny złoty medalion. – Z którego rodu? Feng nie chciała powiedzieć. – Nie widząc już sensu w wymówkach, obróciłem na kciuku pierścień i pokazałem mu go. Choć był cudzoziemcem, zmarszczył brwi. – Powinienem był odmówić tej dziwce.
– Jeśli się pospieszysz, nie będzie problemu – rzuciła Kyra przez zaciśnięte zęby. Słowo dziwka w odniesieniu do mojej matki, jej sekretnej pani, coś w niej poruszyło.
– Marlowe… – Arello nie zwracał na nią uwagi, kręcąc szklaneczką na blacie, tak że zaczęła stukać. – Marlowe… Czy to nie ty zostałeś zaatakowany? Jakiś czas temu? Obity po mordzie, gdy wychodziłeś z burdelu, co?
W obecności Kyry było to szczególnie dotkliwe. Rąbnąłem w blat otwartą dłonią, czując, jak powraca wściekłość z poprzedniego wieczoru.
– To nie był burdel!
Demetri znowu się roześmiał śmiechem przypominającym odgłos szlifowania drewna, który przyciągnął spojrzenia dwóch palaczy jubali siedzących przy drzwiach prowadzących na zewnętrzny taras.
– Czyli to byłeś ty!
Skrzywiłem się. Dałem się nabrać na najstarszy, książkowy trik.
– To było Kolosso.
– Nieważne. – Demetri machnął ręką, a potem