Jeden dobry dzień. Roma Ligocka

Jeden dobry dzień - Roma  Ligocka


Скачать книгу
potem SMS: „w nocy bardzo źle się czułem…”.

      – Zadzwoń do lekarza – piszę automatycznie. Przez całe lata mieszkałam w kraju, gdzie do lekarza można zadzwonić o każdej porze dnia i nocy.

      Ale on ma skrupuły – nie chce przeszkadzać panu doktorowi, zresztą i tak się nie dodzwoni.

      Szukać innego? Prowadzimy wielogodzinne o tym rozmowy.

      A jeżeli ten się obrazi, a tamten nie przyjmie?

      Jeszcze stosujemy nasze zwykłe towarzyskie rytuały: nikogo nie urazić, nie być nachalnym. Grzeczność, wychowanie, dyscyplina. Jeszcze nie czujemy się zagrożeni. Jeszcze do nas należy decyzja – wybór lekarza, wszystko. Nie jesteśmy nagłym przypadkiem, na pewno sobie poradzimy.

      Przecież tylko inni sobie nie radzą.

      ***

      Trudno dziś przywołać i odtworzyć całe to kalendarium. Kolejność tamtych dni. Umysł, serce, ciało bronią się dziś przed tym powrotem. Wszystko we mnie w naturalnym odruchu tak bardzo chce zapomnieć…

      Dwanaście wspólnych miesięcy.

      Jedna chemia. Druga, trzecia. Tomografia komputerowa. Krótki pobyt w szpitalu – tylko na badania. Znów tabletki.

      Czekanie na wyniki badań. Telefony. Pan doktor jest zajęty, wyjechał za granicę… operuje… nie ma teraz czasu. Trochę cierpliwości! Zadzwonimy do pana.

      Jeden z takich telefonów dopada nas, kiedy właśnie siedzimy przy obiedzie. Na stole oczywiście rosół i różne kaloryczne potrawy, kluseczki, żeby utył. Jeszcze wierzę w kalorie.

      On odbiera telefon, rozmawia spokojnie, widzę tylko, jak na jego twarzy i szyi pokazują się czerwone plamy.

      – Wyniki są złe – powiedział mu głos w telefonie. Chemia nie podziałała.

      – Tylko na razie – protestuję.

      Ale spróbujemy jeszcze raz i jeszcze – tak długo, aż w końcu będzie dobrze, postanawiamy, siedząc nad zimnym niezjedzonym rosołem.

      ***

      Rozpadać się na kawałki, „rozklejać się” – cóż to znaczy?

      – Nie rozklejaj się, tylko się nie rozklejaj – mówią nam.

      Jakim klejem jesteśmy sklejeni? Z jakich składamy się kawałków – wychowania, dyscypliny, lęku?

      – Nie rozklejaj się – mówią nam, jakby każdy z nas był manekinem z papier-mâché, wyrzuconym w deszczu na ulicę.

      ***

      Cały czas czuję, jak z dnia na dzień coraz bardziej jesteśmy sami. Przez nikogo nieopuszczeni, niezapomniani przez bliskich, ale jednak sami. Na chorowanie trzeba czasu. Nikt tego czasu dla nas nie ma. Tylko jedynie my oboje.

      My, którzy chcieliśmy się tylko intelektualnie przyjaźnić.

      Nie chcieliśmy skakać za sobą w ogień ani w wodę, nie było żadnych wyznań… On był gdzieś tam w swoim świecie. I byłam ja – całkiem gdzie indziej.

      A teraz razem, trzymając się za ręce, z szeroko otwartymi oczami, zanurzamy się w chorobę, zanurzamy się w cierpienie.

      ***

      Jeśliby miłość zamienić na energię, jeśli miłość JEST energią, to może, a nawet musi wyprzeć chorobę – najpierw ze świadomości, a potem z ciała. Taką teorię sobie wymyśliłam i bardzo chciałam mocno w nią uwierzyć.

      On, wieczny badacz i obserwator, stara się chorobę poznać, ogarnąć myślą. Czyta dokładnie wyniki, sprawdza w internecie. „Ale próbuję ignorować te obce komórki, które rozgościły się we mnie” – pisze mi któregoś dnia.

      Ja, kiedy zamknę oczy, widzę w wyobraźni tylko żółte, fosforyzujące kółka, plamy – rozsiane gdzieś tam w głębi jego ciała. Złowrogo migocące, świecące jaskrawo w ciemności.

      Jeśli miłość jest energią, to pewnie wystarczy jej mieć dużo. Wystarczy skierować ją całą na niego, a wtedy te przeraźliwe twory po prostu rozpadną się w proch.

      ***

      Być dzieckiem to znaczy nie wiedzieć. Ja jako dziecko wiedziałam.

      Wiedziałam wszystko – to, że świat jest okrutny, groźny, przerażający, że ludzie odchodzą, umierają, porzucają mnie, zostawiają samą.

      I nic się dobrze nie skończy.

      A potem z biegiem czasu starałam się mniej wiedzieć. Starałam się uciec od trudnej dorosłości do beztroski dzieciństwa. Taka była moja droga. Ale to się nie udaje – to nie udaje się nigdy.

      Jest takie wspomnienie, które często wraca.

      Miałam osiem lat, kiedy chorował mój ojciec.

      Przywieźli go ze szpitala, odstawili jak bagaż. Tylko po to, żeby umarł w domu – tak powiedzieli mamie.

      Ale myśmy nie chcieli się na to zgodzić – on i ośmioletnia ja. Milcząco, tylko wzrokiem, mówiliśmy sobie, że tak nie będzie. Siedziałam potem godzinami przy jego łóżku. Coś pękło w jego głowie – jakaś żyłka – mówili lekarze. Terminy medyczne rzucane przez dorosłych krzyżowały się nade mną. Miał gruźlicę, chore nerki i zapalenie mięśnia sercowego. Rozumiałam, że to groźne choroby.

      Wiedziałam, że uciekł z obozu. Wiedziałam, że potem był w więzieniu, potem w szpitalu…

      Karmiłam go rosołem, który gotowała mama. Karmiłam łyżeczką po łyżeczce, ostrożnie, dmuchając, żeby nie było gorące. Chciał jeść sam, ale drżały mu ręce i zupa się wylewała. Pomagałam łagodnie i cierpliwie, nigdzie się nie śpieszyłam – ani on już nigdzie się nie śpieszył. Byliśmy razem, świat się zatrzymał, pozwolił nam przez chwilę być razem. Byliśmy blisko. Kochałam go wtedy jak chyba nigdy nikogo.

      A potem, któregoś dnia, wróciłam ze szkoły, otworzyłam drzwi pokoju… Zobaczyłam odrzuconą kołdrę, poduszkę, puste łóżko…

      Zdążyli jeszcze zabrać go do szpitala. Tam zmarł o drugiej dwadzieścia – właśnie wtedy, kiedy ja wdrapywałam się na schody z tornistrem na plecach – myśląc o tym, że zaraz go zobaczę.

      ***

      Nie wygraliśmy wtedy.

      Może dlatego tak bardzo chcę, żebyśmy wygrali dziś. Wygramy na pewno.

      Uczę siebie i jego nadziei. Karmię go nią łyżeczką do herbaty. Wiary nie muszę go uczyć.

      Może teraz pragnę odwrócić los, którego wtedy, w dzieciństwie nie potrafiłam zrozumieć ani zatrzymać.

      To, co dane, będzie ci odebrane. Nie przywiązuj się do niczego. Wiedziałam o tym zawsze – było to moim pierwszym doświadczeniem i jedyną prawdą. Musisz być na to gotowa w każdej chwili – musisz być „dzielna” – tak mi wtedy mówiono. Nie chcieć za mocno – nie pragnąć za dużo.

      Może więc – teraz dopiero to wiem – w każdym z tych niewielu mężczyzn, z którymi próbowałam być blisko – widziałam ojca.

      Nikogo nie wolno mi pokochać, bo wtedy zniknie. Odejdzie z mojego życia, tak jak ojciec. Musi tak być i nie może być inaczej. Nic nie jest twoje. Ani nikt.

      On też nie jest mój – a ja jestem przy nim tylko po to, żeby wyzdrowiał. Może choć tym razem uda się oszukać los.

      ***

      Pisze do mnie SMS-y – często, o różnych porach dnia. Krótkie i dłuższe. Jest w nich poezja i proza. Filozofia i napady bólu brzucha.

      „Myślę o niespełnieniu w życiu (o którym Ty kiedyś pisałaś), o niespełnieniu wobec


Скачать книгу