Miasto luster. Justin Cronin
boskie, zaczekaj chwilę! – Ojciec patrzy na syna. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co ona zrobi, jak wyjedziesz. Nie będzie miała się o kogo zamartwiać. Ta kobieta doprowadzi mnie do obłędu.
Żart, chłopiec rozumie, chociaż w głosie ojca wykrywa nutę powagi. Po raz pierwszy rozważa pełne emocjonalne wymiary tego dnia. Nie tylko jego życie się zmienia, ale także zmienia się życie rodziców. Jak w ekosystemie nagle pozbawionym głównego gatunku, z powodu jego wyjazdu w domu zapanuje zupełnie nowy układ. Jak wszyscy młodzi ludzie, nie ma pojęcia, kim naprawdę są rodzice; przez osiemnaście lat dostrzegał ich istnienie tylko wtedy, gdy miało to związek z jego potrzebami. Nagle głowa mu pęka od pytań. O czym rozmawiają, gdy nie ma go w pobliżu? Jakie tajemnice skrywają przed sobą nawzajem, jakie ich aspiracje odeszły w niepamięć? Jakie prywatne urazy, trzymane w ryzach przez wspólny projekt wychowywania dziecka, wyjdą na światło dzienne teraz, pod jego nieobecność? Kochają go, ale czy kochają się nawzajem? Nie jako rodzice ani nawet mąż i żona, ale po prostu jako ludzie – jak z pewnością kiedyś musieli się kochać? Chłopak nie ma zielonego pojęcia; pojmuje te sprawy nie bardziej, niż wyobraża sobie świat przed swoimi narodzinami.
Kłopot jest tym większy, że sam nigdy nie był zakochany. W Mercy w Ohio nawet umiarkowanie atrakcyjna osoba mogła mieć wzięcie na seksualnym targowisku – on też, choć prawiczek, od czasu do czasu korzystał z okazji, ale doświadczył tylko bezbolesnej zapowiedzi miłości, której brakowało głębi. Zastanawia się, czy czegoś mu nie brakuje. Czy w mózgu jest ośrodek, z którego pochodzi miłość, i czy w jego wypadku nie wykazuje on drastycznych usterek w działaniu? Świat jest omywany miłością – w radiu, w filmach, na kartach powieści. Romantyczna miłość jest pospolitą kulturową narracją, on jednak wydawał się na nią odporny. Dlatego też, chociaż jeszcze nie posmakował cierpienia, które idzie w parze z miłością, doznaje bólu innego, pokrewnego rodzaju: strachu przed życiem bez miłości.
Schodzą do kuchni, gdzie czeka matka. Chłopak spodziewał się, że będzie ubrana i gotowa do wyjścia, ale ona ma na sobie kwiecistą podomkę i frotowe kapcie. Jakieś milczące porozumienie zadecydowało, że tylko ojciec odwiezie go na dworzec autobusowy.
– Spakowałam ci lunch – oznajmia matka.
Wciska mu pakunek w ręce. Chłopak otwiera pomarszczoną paszczę torebki: kanapka z masłem orzechowym w woskowanym papierze, pocięte marchewki w foliowym woreczku, kartonik mleka, pudełko ciasteczek w kształcie zwierząt. Ma osiemnaście lat; mógłby pożreć zawartość dziesięciu takich torebek i wciąż byłby głodny. To posiłek dla dziecka, a jednak stwierdza, że czuje absurdalną wdzięczność za ten mały prezent. Kto wie, kiedy matka po raz kolejny przyszykuje mu lunch?
– Wystarczy ci pieniędzy? Haroldzie, dałeś mu jakąś gotówkę?
– Poradzę sobie, mamo. Mam mnóstwo pieniędzy z lata.
Oczy matki zasnuwają się łzami.
– Och, obiecywałam sobie, że nie będę płakać. – Macha rękami przed twarzą. – Lorraine, mówiłam, tylko nie próbuj płakać.
Syn wchodzi w jej ciepłe objęcia. Jest postawną kobietą, dobrą do przytulania. Wdycha jej zapach – zakurzony, owocowo-słodki aromat zabarwiony chemiczną wonią lakieru do włosów i nikotyną porannego papierosa.
– Może go już puścisz, Lori. Spóźnimy się.
– Harvard. Mój Timothy będzie studiować na Harvardzie. Po prostu nie mogę w to uwierzyć.
Jazda wiejskimi szosami na dworzec autobusowy w sąsiednim mieście trwa trzydzieści minut. Samochód, późny model Buicka LeSabre z miękkim zawieszeniem i tapicerką z gniecionego weluru, sprawia, że nawierzchnia pod nimi wydaje się nieobecna, jakby lewitowali. To jedyna ekstrawagancja ojca: co dwa lata na podjeździe pojawia się nowy model LeSabre, prawie nie do odróżnienia od poprzedniego. Mijają ostatnie zabudowania i wyjeżdżają na wieś. Zboże dojrzewa na polach, ptaki krążą nad wiatrochronami. Gdzieniegdzie stoją domy, jedne nieskazitelnie utrzymane, inne w opłakanym stanie – łuszcząca się farba, krzywe fundamenty, tapicerowane meble na werandach i zabawki walające się na podwórkach. Wszystko, co widzi chłopak, przepełnia jego serce czułością.
– Słuchaj – odzywa się ojciec, gdy podjeżdżają do dworca. – Chcę ci coś powiedzieć.
Zaczyna się, myśli chłopak. Zostawili matkę w domu właśnie z powodu tego nieuchronnie zbliżającego się obwieszczenia. Co to będzie? Na pewno nic o dziewczynach ani o seksie; poza jedną niezręczną rozmową, kiedy miał trzynaście lat, ojciec nigdy nie poruszył tego tematu. Ucz się pilnie? Haruj jak wół? Ale to wszystko już słyszał.
Ojciec odchrząkuje.
– Nie chciałem mówić tego wcześniej. No, może chciałem. Prawdopodobnie powinienem. Chcę ci powiedzieć, że jesteś stworzony do wielkich rzeczy. Do wielkich rzeczy, synu. Zawsze o tym wiedziałem.
– Będę robić, co w mojej mocy, obiecuję.
– Wiem. Ale niezupełnie o tym mówię. – Ojciec na niego nie patrzy po raz pierwszy od chwili wyjazdu z domu. – Mówię, że to już nie jest miejsce dla ciebie.
Uwaga jest głęboko niepokojąca. Do czego on zmierza?
– To nie znaczy, że cię nie kochamy – kontynuuje. – Wcale nie. Chcemy dla ciebie jak najlepiej.
– Nie rozumiem.
– Święta, w porządku. Nie miałoby sensu, gdyby nie było cię tutaj w Boże Narodzenie. Wiesz, jaka jest matka. Ale poza tym…
– Mówisz, że nie chcesz, żebym przyjeżdżał do domu?
– Możesz dzwonić, oczywiście. – Ojciec mówi szybko, nie tyle wymawia, ile wyrzuca z siebie słowa. – Albo my do ciebie. Powiedzmy, co dwa tygodnie. A może nawet raz w miesiącu.
Chłopak nie ma pojęcia, jak to rozumieć. Poza tym wykrywa w słowach ojca nutę fałszu, sztuczną sztywność. Brzmi to tak, jakby czytał z kartki.
– Nie mogę uwierzyć w to, co mówisz.
– Wiem, że prawdopodobnie trudno tego słuchać. Ale naprawdę nie ma na to rady.
– Co znaczy, że nie ma na to rady? Dlaczego?
Ojciec robi głęboki wdech.
– Słuchaj, później mi podziękujesz. Zaufaj mi, dobrze? Może teraz tak nie myślisz, ale masz całe życie przed sobą. Właśnie o to chodzi.
– Za cholerę ci nie wierzę!
– Hej, licz się ze słowami. Nie ma powodu tak się wyrażać.
Nagle chłopakowi zbiera się na płacz. Jego wyjazd przemienia się w wygnanie. Ojciec milczy i syn rozumie, że została osiągnięta granica; nic więcej od niego nie dostanie. Chcemy dla ciebie jak najlepiej… Masz przed sobą całe życie… Ojciec ukrył prawdziwe uczucia za barykadą frazesów.
– Otrzyj oczy, synu. Po co robić z igły widły.
– A mama? Czy to również jej pomysł?
Ojciec się waha; chłopak dostrzega przelotny ból na jego twarzy. To sugestia czegoś szczerego, jakiejś głębszej prawdy, lecz w następnej chwili znika.
– Nie musisz się o nią martwić. Ona rozumie.
Samochód się zatrzymuje. Chłopak unosi wzrok, zdumiony, że już są na dworcu. Trzy perony, jeden czekający autobus, pasażerowie już wsiadają.
– Masz bilet?
Bez słowa kiwa głową. Ojciec wyciąga rękę. Chłopak czuje się tak, jakby został wyrzucony z pracy. Kiedy podają sobie ręce, ojciec miażdży mu palce. Uścisk