Miasto luster. Justin Cronin
trzymaj. – Mój sąsiad zsunął się ze stołka i wetknął książkę pod pachę w sposób, który sugerował, że wszystkie książki powinny być noszone dokładnie tak. Przeczytałem tytuł, ale go nie zrozumiałem: Zasady fenomenologii egzystencjalnej. – Margo się tobą zaopiekuje. Znamy się od wieków. Stołuję się tutaj od czasów, gdy biegałem w krótkich spodenkach.
– Wtedy cię bardziej lubiłam – skomentowała Margo.
– Nie ty pierwsza to mówisz. A teraz migiem! Nasz przyjaciel wygląda na głodnego.
Kelnerka odeszła bez słowa. Ich błyskotliwa wymiana zdań stała się dla mnie jasna. Przekomarzali się nie jak przyjaciele, ale jak rozwinięty nad wiek siostrzeniec i ciotka.
– Dzięki – zwróciłem się do niego.
– De nada. Niekiedy mam wrażenie, że rozgrywają się tutaj wielkie zawody w niegrzeczności, ale warto pocierpieć. Więc gdzie cię dali?
– Słucham?
– Do którego akademika. Jesteś na pierwszym roku, prawda?
Nie kryłem zdumienia.
– Skąd wiesz?
– Moce umysłu. – Postukał się w skroń i parsknął śmiechem. – To i walizka. No to gdzie? Mam nadzieję, że nie do któregoś Unii. Chcesz być w Yardzie, wierz mi.
To rozróżnienie nic dla mnie nie znaczyło.
– Przydzielili mnie do Wigglesworth.
Moja odpowiedź wyraźnie go zadowoliła.
– Masz fart, przyjacielu. Będziesz w samym środku akcji. Oczywiście tam to, co uchodzi za akcję, jest trochę staromodne. Czyli ludzie, którzy o czwartej nad ranem drą włosy z głowy z powodu egzaminów. – Po męsku klepnął mnie po ramieniu. – Głowa do góry. Z początku wszyscy czują się trochę zagubieni.
– Mam wrażenie, że z tobą było inaczej.
– Jestem czymś, co można nazwać szczególnym przypadkiem. Harwardczyk od urodzenia. Mój ojciec wykłada na wydziale filozofii. Powiedziałbym ci, kto to taki, ale później mógłbyś uznać, że z wdzięczności musisz chodzić na jego zajęcia, co byłoby, wybacz, wielkim, kurwa, błędem. Jego wykłady są jak kula w mózg.
Po raz drugi w ciągu dwóch dni wymieniłem uścisk dłoni z człowiekiem, który zdawał się wiedzieć o moim życiu więcej niż ja.
– Tak czy inaczej, powodzenia – rzucił. – Za drzwiami w lewo i do bramy. Wigglesworth będziesz miał po prawej – powiedział i odszedł.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie spytałem go o imię. Miałem nadzieję, że może znów go zobaczę, chociaż na pewno nieprędko, i że kiedy się spotkamy, będę mógł powiedzieć, że sprawnie wpasowałem się w swoje nowe życie. Zanotowałem też sobie w pamięci, żeby przy pierwszej okazji kupić sobie białą koszulę i mokasyny; wtedy przynajmniej z wyglądu będę tu pasować. Kelnerka podała mi cheeseburgera i frytki, rozkosznie lśniące od tłuszczu, a obok postawiła obiecany czekoladowy shake w wysokiej eleganckiej szklance z lat pięćdziesiątych. Było to coś więcej niż posiłek; był to omen. Wezbrała we mnie taka wdzięczność, że mógłbym odmówić modlitwę, i prawie to zrobiłem.
Studenckie dni, harwardzkie dni. W ciągu pierwszych miesięcy zmieniło się samo poczucie czasu, wszystko pędziło w szaleńczym tempie. Mój kumpel z pokoju nazywał się Lucessi. Na imię miał Frank, chociaż ani ja, ani nikt, kogo znałem, nie używał jego imienia. Staliśmy się swego rodzaju przyjaciółmi, związani przez okoliczności. Spodziewałem się, że każdy na uczelni będzie jakąś wersją faceta, którego poznałem w Burger Cottage – wygadany, obdarzony inteligencją społeczną i wiedzą arystokraty o lokalnych praktykach – ale Lucessi okazał się bardziej zwyczajny: bystry, choć w pokręcony sposób. Pełen natręctw absolwent prestiżowej szkoły Bronx High School of Science, raczej nie zgarnąłby nagród w konkursie fizycznej atrakcyjności czy higieny osobistej. Miał wielkie miękkie ciało przywodzące na myśl kiepsko wypchane zwierzę, duże wilgotne dłonie, z którymi nie wiedział, co zrobić, i błądzące, szeroko otwarte oczy paranoika, za jakiego go uważałem. Jego ubiór stanowił kombinację elementów garderoby młodszego księgowego i gimnazjalisty; lubił kraciaste spodnie z wysokim stanem, ciężkie brązowe półbuty i koszulki z emblematem nowojorskich Jankesów. W ciągu pięciu minut naszej znajomości zdążył mi wyjaśnić, że zaliczył idealne 1600 punktów na maturze, ma zamiar na kierunkowe przedmioty wybrać matmę i fizykę, zna łacinę i starożytną grekę, i to nie tylko czyta w tych językach, lecz także naprawdę mówi, i że kiedyś obiegł wszystkie bazy przy piłce wybitej przez wielkiego Reggiego Jacksona. Jego towarzystwo mogłoby być dla mnie ciężarem, ale szybko dostrzegłem płynące z niego korzyści. Lucessi sprawiał, że w porównaniu z nim wydawałem się nieźle dostosowany, a także bardziej pewny siebie i atrakcyjniejszy, niż w rzeczywistości byłem; co więcej, zdobyłem kilka plusów wśród mieszkańców akademika za poświęcenie, jakbym się opiekował pierdzącym psem. Pierwszej nocy, kiedy razem się upiliśmy – tydzień po moim przybyciu do Cambridge, na jednej z niezliczonych piwnych imprez studentów pierwszego roku, na które administracja z zadowoleniem przymykała oko – rzygał tak bezradnie i długo, że przez całą noc sprawdzałem, czy aby nie umarł.
Chciałem zostać biochemikiem i nie marnowałem czasu. Miałem ogrom zajęć i jedyną ulgę przynosił kurs historii sztuki, sprowadzający się głównie do siedzenia w ciemności i oglądania slajdów z Marią i Dzieciątkiem Jezus w różnych błogich pozach (te zajęcia, będące legendarną ucieczką dla studentów przedmiotów ścisłych, były nazywane „Ciemnością w południe”). Dostawałem wysokie stypendium, ale przywykłem do pracy i chciałem mieć kieszonkowe, więc przez dziesięć godzin w tygodniu za stawkę ciut wyższą od minimalnej odkładałem na półki książki w Widener Library i pchałem rozklekotany wózek przez labirynt regałów tak odizolowany i zawiły, że kobiety ostrzegały mnie przed samotnymi wyprawami w jego zakamarki. Myślałem, że skonam z nudów, i przez jakiś czas konałem, z czasem jednak polubiłem tę pracę: zapach starego papieru i smak kurzu; głęboka cisza, sanktuarium ciszy mąconej tylko przez poskrzypywanie kółek wózka; przyjemny szok towarzyszący wyjmowaniu książki z półki, oglądaniu fiszki i odkrywaniu, że nikt jej nie wypożyczył od 1936 roku. Antropomorficzne współczucie dla tych niedocenianych tomów często zachęcało mnie do przeczytania paru stron, żeby mogły się poczuć chciane.
Czy byłem szczęśliwy? Kto by nie był? Miałem przyjaciół, fascynowały mnie studia. Spędzałem ciche godziny w bibliotece, gdzie do woli bujałem w obłokach. Pod koniec października straciłem cnotę z dziewczyną na jakiejś imprezie. Oboje byliśmy bardzo pijani, zupełnie się nie znaliśmy i chociaż niewiele mówiła – prawie się nie odzywaliśmy, poza zwykłą wstępną gadką i krótkimi negocjacjami w sprawie stawiającego opór zapięcia biustonosza – podejrzewałem, że ona też jest dziewicą i chce po prostu mieć ten problem z głowy, żeby przejść do innych, bardziej satysfakcjonujących spotkań. Pewnie czułem to samo. Kiedy było po wszystkim, szybko opuściłem jej pokój, jakbym uciekał z miejsca zbrodni, i w ciągu czerech lat widziałem ją tylko dwukrotnie, za każdym razem z daleka.
Tak, byłem szczęśliwy. Ojciec miał rację: znalazłem swoje życie. Posłusznie telefonowałem co dwa tygodnie, na ich koszt, ale rodzice – i całe moje małomiasteczkowe dzieciństwo w Ohio – zaczęli płowieć w mojej pamięci jak sny w świetle dnia. Wszystkie rozmowy z nimi były takie same. Najpierw rozmawiałem z matką, bo to zwykle ona podnosiła słuchawkę – i dawała do zrozumienia, że przez dwa tygodnie czekała na mój telefon – a później z ojcem, którego jowialny ton wydawał się nienaturalny, przypominając mi o tym,