Uwierz w Mikołaja. Magdalena Witkiewicz
jej do głowy, bo na szczęście studia wciąż pozostawały dla niej najważniejsze. Zarobione pieniądze odkładała i wydawała na podróże. Cała Marta – rozsądek zabarwiony szczyptą szaleństwa i ekstrawagancji.
Jej brat wciąż rozkręcał własne firmy. Studiował informatykę już chyba od dziesięciu lat i zupełnie nie potrzebował do szczęścia tytułu magistra. Wieczny student miał jednak ułańską fantazję, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Zaczynał od firmy eventowej. Szumnie brzmiało, a sprowadzało się do tego, że w wigilijny wieczór przebierał się za Mikołaja i rozdawał dzieciom prezenty. Sam nie miał emocjonalnego podejścia do tego dnia, mógł więc pracować dla tych, dla których był on jednym z ważniejszych w roku. Potem się przebranżowił, ale strój Mikołaja jeszcze wisiał w szafie. Na pamiątkę pierwszego biznesu i pierwszych zarobionych poważnych pieniędzy. Okazało się bowiem, że na tych przebierankach można było całkiem nieźle zarobić. Podejrzewał, że pewnie bardziej wzbogacić się można na wyskakiwaniu z tortu, ale nigdy się na to nie zdecydował.
Wybrał inną drogę – założył firmę informatyczną. Z lenistwa, bo ostatecznie przecież dosyć gruntownie miał przerobiony program studiów. Szybko okazało się, że jest w tym całkiem niezły i pozyskał nawet klientów za granicą. Szczególnie często jeździł do Londynu. Wrodzone zdolności i biznesowa intuicja w połączeniu z ujmującym sposobem bycia sprawiły, że po kilku latach prowadził dwie firmy, zarabiał już przynajmniej dziesięć razy tyle, co jego wykładowcy, i doprawdy nie widział potrzeby kończenia studiów. To doprowadzało do częstych spięć z ojcem. Dlatego też unikał go, jak tylko mógł.
Brat Marty bardzo nie lubił konfliktów. Wszystko w życiu przychodziło mu na tyle łatwo, że się do tego przyzwyczaił. Wprawdzie była taka jedna, co nie chciała mu przyjść łatwo, ale…
Zabiegał o nią trochę, co jednak nie przeszkadzało mu spotykać się z innymi. W ten sposób całkowicie przekreślił swoje szanse u wybranki. Przejmował się tą sytuacją kilka dni, wypił kilka piw, poderwał kilka dziewczyn i swoim zwyczajem stwierdził, że jutro przyniesie nowe, lepsze rozwiązania. Jednakże zdarzało mu się, że tęsknił za tą nieuchwytną dziewczyną z włosami jak sprężynki. Wielokrotnie prosił los o to, by pozwolił mu spędzić z nią czas sam na sam. Chociaż kilka chwil. Kilka minut, godzin albo dni. Na przykład trzy dni. Trzy dni sam na sam. Byleby nikt im nie przeszkadzał. Wtedy mógłby jej wytłumaczyć, o co tak naprawdę chodzi.
Starszy brat Marty miał zawsze szczęście. Nie denerwował się zatem, korzystał z życia i spokojnie czekał na to, aż los będzie mu sprzyjał jeszcze bardziej niż do tej pory. Wiedział, że to tylko kwestia czasu. I – co najlepsze – miał zupełną rację.
3
Pani Helenka kochała święta. Dlatego też, kiedy przekroczyła próg domu seniora, nazwanego z angielska Happy End, bardzo się przestraszyła, że gdy tylko się tam zamelduje, nastąpi ten nieszczęsny end, na który zdecydowanie nie była jeszcze przygotowana. Potem jednak zaczęła się rozglądać, czy atmosfera panująca tam jest chociaż w kilku procentach świąteczna i grudniowa. Po wstępnych oględzinach okazało się, że zanim nastąpi ten end, może przez jakiś czas będzie chociaż trochę happy, choć chwilowo wcale nie było jej do śmiechu.
„Przekroczyła próg” – w tym kontekście może nie było to zbyt trafne określenie, bo ten próg przejechała, siedząc na wózku. Oczywiście upierała się przy tym, że nie jest jakąś egipską księżniczką, by być noszoną w lektyce, czy angielską królową, by jechać w karocy, ale pielęgniarz okazał się nieugięty i upierał się, że żaden pensjonariusz ze złamaną nogą nie może kuśtykać po schodach. Pani Helenka podejrzewała, że po prostu w natłoku obowiązków nie chciał się z nią użerać, i pomyślała, nieco uszczypliwie, że przynajmniej na samym początku mógł chociaż stwarzać pozory, iż w domu opieki dla osób starszych czas płynie wolniej i wszyscy dla wszystkich mają czas.
Oczywiście nie trafiłaby tam, gdyby nie ta złamana noga. W sumie mogłaby jakoś funkcjonować, gdyby nie mieszkała kilka kilometrów od najbliższego sklepu albo gdyby chociaż jej samochód miał automatyczną skrzynię biegów, a ona umiałaby takim dziwnym ustrojstwem jeździć.
Po dłuższym namyśle doszła nawet do wniosku, że sklep nie byłby problemem, ale palenie w piecu, a także noszenie węgla i drewna mogłyby już stanowić pewną trudność. Z niesprawną nogą wykonywanie zwykłych codziennych czynności byłoby zdecydowanie niełatwe.
Pani Helena po raz pierwszy w życiu poczuła się stara i – jak by to powiedzieć – z lekka niedołężna. Cóż to jest za straszne słowo! Kiedyś nawet mogła je ułożyć, grając w scrabble ze swoją wnuczką (potrójna premia literowa i to na „ż”), jednak teraz stchórzyła, nie chciała tego oglądać w postaci tabliczek z literkami. Gdy jechała na tym wózku (niczym Elżbieta II w karocy w swoje urodziny), doszła jednak do wniosku, że sto razy wolałaby widzieć to na planszy do scrabbli, niż tego doświadczać. Niestety, stało się. Wszystko przez łakomstwo. Pokarało ją, zdecydowanie!
Pani Helenka od pewnego czasu starała się dbać o linię. Była zadziwiona, że fartuszek, który zawsze przywdziewała do domowych porządków, zaczął się mocno opinać na jej brzuchu i biuście. Jednak jeszcze wtedy nie rozległ się alarm w jej głowie, bo przecież materiały tak często lubią się zbiegać w praniu. Czerwona lampa zapaliła się dopiero wówczas, gdy po tym, jak się schyliła, ścieląc łóżko (zawsze ścieliła łóżko), guzik od fartuszka odpadł i potoczył się gdzieś w kąt. Nomen omen, czerwony guzik.
Wtedy to podjęła decyzję, że wszystkie słodycze będzie chowała na szafie, tuż pod sufitem. Aby dostać się do tej skrytki, musiała zejść do piwniczki po drabinę, bo bez niej nie mogłaby sięgnąć po grzeszną przyjemność. Grzeszna przyjemność przyjmowała doprawdy różne oblicza. Często były to pierniczki, czasem kruche ciasteczka, innym razem jeszcze domowe makaroniki z płatków owsianych, mleka w proszku, cukru i kakao. Pani Helena zawsze je piekła w ilościach hurtowych, na wypadek gdyby przybyli jacyś niezapowiedziani goście albo gdyby wybuchła wojna. Nie to, żeby była pesymistką, ale jako wojenne pokolenie nauczona była, by być zawsze przygotowaną na każdą okoliczność.
Agnieszka, jej wnuczka, zawsze śmiała się z zapasów, które babcia gromadziła w ilościach umożliwiających wykarmienie pułku wojska.
– Babciu, mole prędzej ci się w tej kaszy zalęgną – mówiła.
– Nie zalęgną. – Babcia stanowczo kręciła głową. – Jak rozłożysz wszędzie suszony liść laurowy, to się nie zalęgną.
– Ale przecież w każdej chwili można pójść do sklepu i dokupić.
– Phi, jasne, pięć kilometrów w jedną stronę. Wiesz, że nie lubię już jeździć autem. Wzrok nie ten.
– Przecież wystarczy, że zadzwonisz do pana Zbyszka, a on ci wszystko przywiezie.
– Pan Zbyszek, pan Zbyszek! – denerwowała się babcia. – Jeździ co tydzień. A jak nie będzie miał tego, co akurat chcę, to co ja zrobię?
Faktycznie, nie było wyjścia. Należało gromadzić zapasy. Na czarną godzinę, na godzinę, gdy niezapowiedziani goście się zjawią albo gdy nastąpi jakikolwiek kataklizm i zostanie uwięziona sama w środku lasu. Agnieszka widziała kiedyś film dokumentalny o amerykańskich preppersach, szykujących się na globalną wojnę nuklearną, i pomyślała sobie, że babcia zdecydowanie mogłaby być guru tego ruchu i wiele mogliby się od niej nauczyć.
– Trzeba tak żyć, by mieć zapas na czterdzieści dni