Pokój motyli. Lucinda Riley

Pokój motyli - Lucinda Riley


Скачать книгу
latorośli, stopniowo i niepostrzeżenie się pogarszał.

      – Moje dni tutaj są policzone. – Westchnęła, przyznając sama przed sobą, że ten dom zaczyna jej ciążyć ponad miarę.

      Choć była w dobrej formie i sprawna jak na swoje sześćdziesiąt dziewięć lat, to jak długo jeszcze może się cieszyć taką kondycją? Poza tym dom popadnie w całkowitą ruinę, jeśli szybko nie zrobi się tu solidnego remontu.

      Przerażało ją, że w końcu będzie zmuszona się poddać i przeprowadzić gdzieś, gdzie łatwiej sobie poradzi, wiedziała jednak, że trzeba rozsądnie podchodzić do sprawy. Ani Samowi, ani Nickowi nie wspomniała jeszcze o swoim pomyśle, by sprzedać Dom Admirała, ale chyba teraz, kiedy przyjeżdża Nick, powinna z nimi porozmawiać.

      Zobaczyła swoje odbicie w dużym stojącym lustrze. Srebrne pasma we włosach, zmarszczki wokół oczu i ciało już nie tak sprężyste jak dawniej… To było smutne. Odwróciła wzrok. Lepiej nie patrzeć, bo w środku nadal była młodą, pełną wigoru kobietą, tą samą Posy, która tańczyła, śmiała się i kochała.

      – O rany, jak mi brakuje seksu! – oznajmiła komodzie, szukając bielizny.

      Trzydzieści cztery lata… To potwornie długo, by nie czuć dotyku mężczyzny, jego skóry na swojej, pieszczot, kiedy on unosi się i w nią wchodzi…

      Po śmierci Jonny’ego od czasu do czasu, szczególnie w początkowych latach, na jej drodze pojawiał się jakiś mężczyzna, który się nią interesował. Możliwe, że za bardzo była skupiona na synach, a potem na ogrodzie, ale po kilku „randkach”, jak określali to Sam i Nick, Posy nigdy nie wykrzesała w sobie dość entuzjazmu, by wejść w nowy związek.

      – A teraz już na to za późno – powiedziała do swojego odbicia, gdy usiadła przy toaletce, by wklepać w twarz tani krem nawilżający, co było jedynym zabiegiem kosmetycznym, który stosowała. – Nie bądź zachłanna, Posy. Napotkać w życiu dwie miłości to więcej, niż większości ludzi jest w ogóle dane.

      Wstając, odsunęła od siebie zarówno mroczne myśli, jak i nierealne marzenia i skoncentrowała się na radości z przyjazdu syna. Na dole wyciągnęła ciasto z piecyka i wyjęła je z blachy, by ostygło. Potem wyszła z kuchni na tyły domu. Wsiadła do swojego sfatygowanego volva i ruszyła, kierując się prosto na drogę, którą w dziesięć minut docierało się do Southwold.

      Zmierzała nad morze i mimo że wiał chłodny wrześniowy wiatr, opuściła szybę. Z przyjemnością wdychała słoną bryzę, w której zawsze wyczuwało się też zapach pączków i smażonej ryby z frytkami z baru przy molo wychodzącym na Morze Północne, stalowoszare pod zamglonym błękitem nieba. Przy drodze stały zgrabne szeregowe domki, sklepiki na dole były pełne plażowych akcesoriów, mewy patrolowały chodniki, czyhając na resztki jedzenia.

      Struktura miasta prawie się nie zmieniła od czasu, kiedy Posy była dzieckiem, ale niestety, staromodny kurort przyciągnął hordy zamożnych rodzin z klasy średniej. Inwestowali tu w domy letniskowe, co nieprzyzwoicie wywindowało ceny nieruchomości i choć było korzystne dla gospodarki miasteczka, niewątpliwie zaburzyło relacje w niegdyś spójnej społeczności. Sezonowi mieszkańcy tłumnie ściągali do Southwold latem. Parkowanie stało się istnym koszmarem. W końcu sierpnia miasto pustoszało. Obcy opuszczali je niczym stado sępów, które skończyły ucztować na padlinie.

      Teraz, we wrześniu, wyludnione ulice zdawały się martwe, jakby najeźdźcy wyssali stąd całą energię i zabrali ją ze sobą. Posy zaparkowała przy głównej alei. Na wystawie butiku zauważyła plakat z napisem: „Koniec letniej wyprzedaży”, a przed księgarnią nie było już stolików z używanymi książkami.

      Szła szybko ulicą, odpowiadając skinieniem głowy na powitania znających ją ludzi, których mijała. Przyjemnie jej było, że dla tutejszych mieszkańców jest jedną z nich. Wstąpiła do kiosku i kupiła jak zwykle dziennik „Telegraph”.

      Wychodząc, zapatrzona w nagłówki na pierwszej stronie, wpadła na jakąś dziewczynkę.

      – Przepraszam – wybąkała, spoglądając w dół na stojące przed nią ciemnookie dziecko.

      – Nic nie szkodzi. – Dziewczynka wzruszyła ramionami.

      – Mój Boże – wyrwało się w końcu Posy – wybacz, że tak się na ciebie gapię, ale bardzo przypominasz mi kogoś, kogo kiedyś znałam.

      – Tak? – Dziewczynka ze skrępowaniem przestąpiła z nogi na nogę.

      Posy odsunęła się na bok, żeby mała mogła ją minąć i wejść do sklepiku.

      – Do widzenia.

      – Do widzenia.

      Posy odwróciła się i ruszyła dalej, w kierunku galerii.

      I nagle zauważyła, że w jej kierunku ktoś biegnie. Sylwetka wydawała się znajoma.

      – Evie? To ty?

      Młoda kobieta stanęła jak wryta. Jej blada twarz oblała się rumieńcem.

      – Tak. Cześć, Posy – powiedziała cicho.

      – Co u ciebie, kochanie? Co ty, na Boga, robisz tu w Southwold? Przyjechałaś odwiedzić starych przyjaciół?

      – Nie. – Evie wbiła wzrok w ziemię. – Przeprowadziłam się tu z powrotem, parę tygodni temu. Teraz tu mieszkam… mieszkamy.

      – Naprawdę?

      – Tak.

      – Świetnie.

      Posy przyglądała się Evie, która nadal unikała jej spojrzenia. Była znacznie szczuplejsza niż kiedyś, a te swoje piękne, ciemne, niegdyś długie włosy miała teraz ścięte na krótko.

      – Chyba właśnie widziałam twoją córkę pod kioskiem. Wydała mi się bardzo do ciebie podobna. Wróciliście tu całą trójką na dobre?

      – My dwie, tak – odparła Evie. – A teraz wybacz, Posy, strasznie się spieszę.

      – Oczywiście. Przez parę dni w tygodniu pracuję w galerii Masona. Niedaleko hotelu Swan. Jakbyś znalazła kiedyś chwilę na lunch, z przyjemnością się z tobą spotkam. I z twoją córeczką. Jak ona ma na imię?

      – Clemmie.

      – To pewnie zdrobnienie od Clementine. Tak miała na imię żona Churchilla.

      – Tak.

      – Ładnie. No to do widzenia, Evie, miło się było znów zobaczyć.

      – Dzięki. Do widzenia.

      Evie ruszyła do kiosku szukać córki, a Posy przeszła jeszcze tych kilka kroków, które miała do galerii. Było jej przykro, że Evie najwidoczniej poczuła się przy niej niezręcznie. Wyciągając z torby klucze, zastanawiała się, czym, na Boga, zasłużyła sobie na taką jej reakcję.

      Otworzyła drzwi galerii, weszła do środka i namacała włącznik światła, myśląc o słowach Evie – najwyraźniej w jej życiu nie było już dawnego partnera, Briana. Posy chciałaby się dowiedzieć czegoś więcej, ale wątpiła, czy kiedykolwiek jej się to uda. Zachowanie Evie wskazywało, że przy następnym spotkaniu dziewczyna najpewniej ucieknie na drugą stronę ulicy.

      No cóż, przez te blisko siedemdziesiąt lat życia Posy nauczyła się jednego: ludzie to bardzo dziwny gatunek. Nigdy nie przestawali jej zaskakiwać. Evie ma swoje powody, by zachowywać się tak a nie inaczej, uznała Posy, idąc do biura na zapleczu galerii, gdzie włączyła czajnik, by zaparzyć sobie, jak to miała w zwyczaju, drugą tego dnia kawę.

      Żałowała tylko, że nie ma pojęcia, jakie to powody.

      Rozdział


Скачать книгу