Motylek. Katarzyna Puzyńska

Motylek - Katarzyna Puzyńska


Скачать книгу
na zwolnionym przez Różę krześle, tuż obok Juniora Kojarskiego. Wyglądało na to, że stara się wyeksponować głęboki dekolt.

      – Blanka, co ty robisz? – wzdrygnął się mężczyzna. Nie mógł sobie jednak odmówić przelotnego spojrzenia na odsłonięte piersi macochy.

      Blanka popatrzyła na niego zdziwiona jego niechęcią. Weronika zauważyła, że Senior przygląda się zmaganiom syna i żony z rozbawieniem.

      – Panuj nad nią – rzucił do ojca Junior. – Blanka to twoja żona. Powinieneś mieć jakąś kontrolę nad tym, co ona wyczynia.

      – Wcześniej ci nie przeszkadzała, to teraz sobie z nią radź. – Stary zaśmiał się rubasznie.

      W oczach Blanki na moment błysnęła „ta druga”, kobieta o smutnym głosie, ale może Weronice tylko się zdawało. Nie była pewna.

      Zapadło krępujące milczenie.

      – Zamierzam remontować starą stajnię – odezwała się bez związku Nowakowska. Była gościem, i to na niej spoczywał obowiązek rozładowania sytuacji niezobowiązującą rozmową.

      – Doprawdy? – Junior Kojarski nawet na nią nie spojrzał.

      Ręce trochę mu drżały i nie mógł odkroić kawałka mięsa.

      – Rysiu, może wypożyczymy Weronice tego naszego Tomka Szulca. Przecież sama nie da rady nosić desek, czy co się tam robi podczas remontu. Tomek to nasz człowiek do wszystkiego – dodała Blanka tonem wyjaśnienia. – Dobrze, że powiedziałaś, Wercia! Nie zostawimy cię z tym wszystkim! Kotku, musimy jej pożyczyć naszego Tomka!

      Senior Kojarski machnął ręką w geście, który mógł oznaczać cokolwiek.

      – Tak, tak. Rano wyślę go do pani. – Weronika miała wrażenie, że stary zrobi wszystko, byle tylko jego atrakcyjna żona wreszcie zamilkła. – Rzeczywiście trudno, żeby kobieta sama wbijała gwoździe.

      Weronika już miała wyjaśnić, że sobie poradzi, ale pomyślała o ogromie pracy, jaki ją czekał w starym domu i stajni. Pomoc rzeczywiście by się przydała, a musiała przyznać sama przed sobą, że nie ma kogo poprosić o wsparcie. Na pewno nie zamierzała zwracać się do byłego męża. Mariusz byłby ostatnią osobą, do której by zadzwoniła.

      – Byłabym bardzo zobowiązana – przyznała w końcu. – Ale nie mam jak panu zapłacić – zdecydowała się na grę w otwarte karty. Większość jej funduszy pochłonęło kupno działki i dworku z przylegającą zabudową.

      – Daj spokój, kochana. Wiemy przecież, że jesteś biedna. Nie musisz nam płacić. – Blanka zaśmiała się perliście. Jej spojrzenie pod długimi rzęsami wydawało się badawcze. – Taka pomoc sąsiedzka. Nic wielkiego.

      Nagle zerwała się od stołu, wylewając na obrus trochę wina.

      – Dosyć tego smęcenia. Chodź, pokażę ci resztę domu!

      Chwyciła Weronikę za ramię. Jej palce były zaskakująco silne. Nie pasowało to do jej drobnej sylwetki. Poszły schodami na górę, zostawiając panów w jadalni.

      Zdawało się, że gospodyni wcale nie miała zamiaru oprowadzać Weroniki po domu, tylko zmierzała gdzieś w konkretnym celu. Blanka szła szybkim krokiem, aż zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami w połowie długiego korytarza na piętrze. Kiedy otwierała drzwi, na jej ustach pojawił się przelotny uśmiech.

      – Och, tu jesteś, Róża! – zawołała w udawanym zaskoczeniu.

      Róża Kojarska siedziała na grubym dywanie pośrodku pokoju. Bawiła się z małym chłopcem.

      – Kostek – rzuciła do synka wychudzona Kleopatra. – Co się mówi?

      Chłopiec wstał posłusznie.

      – Dzień dobry – powiedział niewyraźnie i spojrzał pytająco na matkę. Skinęła głową z aprobatą, więc chłopiec usiadł z powrotem na dywanie zadowolony z siebie.

      – Przyszłyśmy trochę sobie z wami posiedzieć – rzuciła beztrosko Blanka. – Znudziło się nam przy stole. Niech mężczyźni gadają o interesach, a my się tu zajmiemy dziewczyńskimi sprawami, co?

      Róża wpatrywała się w swoje kościste dłonie, pozostawiając jej pytanie bez odpowiedzi. Blanka pociągnęła Weronikę do środka. Jej paznokcie boleśnie wbijały się w skórę. Wełniany sweter nie był wystarczającą ochroną. Weronika uwolniła się szybko z uścisku i usiadła na dywanie obok Kostka.

      – Ale masz fajne zabawki – powiedziała do dziecka.

      – A pani ma ładne włosy – odwzajemnił komplement.

      Róża spojrzała na syna z zadowoleniem. W jej oczach pojawiła się miękkość.

      – Dziękuję. Ale z ciebie mały dżentelmen.

      Chłopczyk spojrzał na Weronikę, jakby nie zrozumiał.

      – Dżentelmen to ktoś taki jak tatuś – wytłumaczyła chłopcu matka.

      Kostek skinął głową, chociaż nadal zdawał się niepewny, czy go pochwalono, czy wręcz przeciwnie.

      – Słyszałyście o tym wypadku? – zagaiła rozmowę Róża, poprawiając grzywkę Kleopatry. – Na naszym-lipowie są nawet zdjęcia. Nie wygląda to dobrze.

      – Nie powinnaś czytać tych bzdur – zganiła ją Blanka. – Weronika, słyszałaś coś o tym?

      Nowakowska pokręciła przecząco głową.

      – Co to jest nasze-lipowo?

      – To taka strona internetowa, właściwie blog – wyjaśniła Róża z nieoczekiwanym zapałem. – Są tam wszystkie informacje o naszej wsi. Można powiedzieć, że to zwykłe plotki. Czytam to czasem dla relaksu. Poczekaj, zaraz ci pokażę. Potem będziesz mogła sama sobie to znaleźć w domu i przejrzeć. Są tam naprawdę ciekawe rzeczy.

      Wstała z dywanu i podeszła do leżącego na parapecie laptopa.

      – To wszystko jest bardzo tajemnicze. Nie wiadomo, kto pisze tego bloga, ale jest tam wszystko o wszystkich – tłumaczyła Róża dalej, włączając komputer. – O tu, zobaczcie, zdjęcie tej przejechanej zakonnicy.

      Blanka i Weronika podeszły, żeby spojrzeć na ekran. Fotografia była przerażająca. „Kara Boska” – głosił podpis krwistoczerwonymi literami.

      Blanka Kojarska wpatrywała się w zdjęcie jak zahipnotyzowana.

      ROZDZIAŁ 4

      Lipowo. Środa, 16 stycznia 2013, rano

      Starszy sierżant Marek Zaręba utrzymywał równe tempo. Czuł przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Mięśnie miał dobrze rozgrzane. Mróz trochę zelżał, a przez noc napadało świeżego śniegu. Buty zapadały się w nim miękko. Uwielbiał tak biegać rano przez zimowy las. Nie chodziło tylko o sposób na zachowanie kondycji i zdrowia. Traktował to bardziej jako chwile całkowitego wyciszenia. Właściwie to o niczym szczególnym wówczas nie myślał. Słuchał tylko swojego miarowego oddechu i rytmicznych uderzeń stóp o ziemię. Ogarniał go wówczas niemal mistyczny spokój, chociaż pewnie nigdy by się przed nikim nie przyznał, że myśli o bieganiu w tych kategoriach.

      Tego ranka młody policjant biegł swoją ulubioną trasą wokół jeziora Strażym. Turyści, którzy zjeżdżali tu latem z wielkich miast, pewnie uważali, że dróżka jest malownicza. Wiła się to w górę, to w dół wzdłuż wysokiego brzegu. Wokół rozciągał się majestatyczny widok na spokojną taflę wody. Dla niego jednak była to po prostu ścieżka.


Скачать книгу