Motylek. Katarzyna Puzyńska
skrajem lasu. Zwolnił trochę, pozwalając mięśniom odpocząć. Mimo zimna czuł spływający po plecach pot. To był dobry trening. Droga ciągnęła się wzdłuż ogołoconej teraz z liści ściany drzew. Po lewej stronie rozpościerała się ogromna posiadłość Kojarskich. W wiosce mówiło się o niej „dwór”. Jemu osobiście dom niezbyt przypadł do gustu. Za duży. Ogrzanie takiego monstrum to pewnie koszmarne pieniądze. Wolał zbierać na remont zakładu fryzjerskiego Eweliny. Chociaż gdyby był taki bogaty jak ten cały Senior Kojarski, jego żona w ogóle nie musiałaby pracować. Zasługiwała na to. Już dosyć namyła się głów.
Ponownie przyspieszył kroku. Czuł, jak serce dostosowuje się do nowego rytmu. Uspokoił oddech i poddał się uczuciu radości. Wydawało się, że nikogo nie ma w pobliżu, więc zamknął oczy i biegł na oślep po prostej drodze. Czuł się jak dziecko, które właśnie wymyśliło nową, doskonałą zabawę. Zabawę, której na pewno nie pochwaliłoby żadne z dorosłych. Rozłożył ręce na boki, jakby leciał.
Niespodziewanie poczuł uderzenie. Wpadł na kogoś. Otworzył szybko oczy, przeklinając się w duchu za idiotyczny pomysł.
– Przepraszam! Bardzo przepraszam!
Przed nim na ziemi, przewrócony impetem biegacza, leżał młody ksiądz z kijkami do nordic walkingu w dłoniach. Na jego twarzy malował się wyraz skrajnego zdumienia.
– Strasznie księdza przepraszam – powtórzył Marek Zaręba zmieszany. – Biegłem i nie wiem, co mnie napadło, ale zamknąłem oczy i widocznie wtedy ksiądz wyszedł na drogę.
– Nic się nie stało – ksiądz wstał z trudem, opierając się na kijkach. Otrzepał czarną kurtkę ze śniegu. – Jestem Piotr.
– Marek Zaręba – przedstawił się młody policjant. Nadal czuł się trochę niezręcznie. – Pracuję na posterunku we wsi.
– Aha. Wczoraj rozmawiałem z jednym z was – wyjaśnił ksiądz. – Zapomniałem nazwiska… chyba jest tam u was szefem.
– Pewnie mówi ksiądz o Danielu Podgórskim – odparł zdziwiony Marek. Daniel nie mówił, że ma zamiar rozmawiać z księdzem. – Taki bardzo wysoki, trochę przy kości?
– Tak, tak. Ale proszę, mów mi na ty, jesteśmy pewnie w tym samym wieku, nie ma co być takim formalnym. To, że noszę koloratkę, nie oznacza, że jestem z innej planety – zaśmiał się ksiądz serdecznie. – U mnie w parafii wszyscy mówią mi po imieniu.
– Jasne. – Marek Zaręba uznał, że nie będzie wypytywać się o wizytę Daniela w kościele. Szef wszystko pewnie wyjaśni w swoim czasie. Głupio by było wypaść na niedoinformowanego już na początku znajomości. – Przyjechałeś do naszego księdza Józefa?
Marek trochę dziwnie się czuł, mówiąc po imieniu do młodego kapłana. W Lipowie nikt, oprócz pani Solickiej, która jako opiekunka plebanii miała szczególne przywileje, nie mówił do starego księdza Józefa inaczej niż „proszę księdza”. Po prostu nie wypadało.
– Tak. Józef to mój daleki krewny – wyjaśnił ksiądz Piotr. – Przyjechałem tu do was trochę odpocząć. U mnie w parafii dużo się ostatnio dzieje… Właściwie to u nas cały czas coś się dzieje. Trudno o leniwy dzień. Miałem nadzieję, że trochę się od tego wszystkiego oderwę. No, ale widzę, że niestety wydarzenia przyjechały za mną.
– Mówisz pewnie o zakonnicy? – Marek nie wiedział, czy może rozmawiać z księdzem na temat śledztwa. Z drugiej strony wszyscy przecież wiedzieli o wczorajszym wypadku. – O tej, którą przejechano?
– Tak. – Ksiądz Piotr smutno pokiwał głową. – Znałem ją.
Dziś rano czuła się wyjątkowo dobrze. Mimo wczorajszej przygnębiającej wizyty w dziwacznym domu sąsiadów Weronika miała wrażenie, że wreszcie opadł z niej ciężar rozwodu. Ze zdziwieniem odkryła, że nagle może myśleć o tym bez zbędnych emocji. Czuła się wręcz lekko.
Normalnie zadowalała się jogurtem z müsli, ale dzisiaj postanowiła zrobić sobie wyjątkowe śniadanie. Dziś był szczególny dzień, więc chciała to uczcić. Zdecydowała się przygotować jajecznicę ze szczypiorkiem. Nie była dobrą kucharką, ale miała nadzieję, że z tą potrawą da sobie radę. Znalazła patelnię w jednym z nierozpakowanych pudeł i z zapałem zabrała się do roboty.
Nagle usłyszała mocne pukanie do drzwi. Igor zaczął wesoło szczekać. Uwielbiał gości. Weronika na wszelki wypadek wyłączyła gaz, już nieraz udało jej się coś przypalić. Wyjrzała przez kuchenne okno. Próbowała zobaczyć, kto czeka na ganku, ale nikogo nie dostrzegła. Gość był poza zasięgiem jej wzroku.
Otworzyła drzwi i powoli wyjrzała na zewnątrz. Na ganku stał opalony mężczyzna, którego spotkała wczoraj rano w sklepie u Wiery. „Chłopak ze dworu, człowiek do wszystkiego”, tak go chyba wtedy nazwała sklepikarka. Ubrany był w niebieską puchową kurtkę i robocze bojówki.
– Dzień dobry – przywitała się grzecznie Weronika.
Mężczyzna zdjął czapkę na powitanie i zaczął niezręcznie miąć ją w dłoniach. Zaskoczyło ją to, ponieważ nie wyglądał na wstydliwego. Jego włosy były koloru pszenicy. Miał kilkudniowy zarost i zawadiackie spojrzenie. Weronika musiała przyznać sama przed sobą, że od razu jej się spodobał. Stanowił całkowite przeciwieństwo jej eksmęża, który zawsze był gładko ogolony i do bólu elegancki.
– Jestem Tomek Szulc. Przyszedłem zobaczyć, co jest do zrobienia – wyjaśnił przybysz. – Kojarscy mówili mi, że chodzi o remont stajni.
– Tak! – ucieszyła się Weronika. Ogarnęła ją euforia. Tomek rzeczywiście wyglądał na złotą rączkę. Może jednak uda się wszystko przyszykować na czas. Lancelot miał przyjechać już w sobotę. – Dziękuję, że pan przyszedł. Boję się, że sama sobie nie poradzę.
– Nie ma problemu, naprawdę.
Stali przez chwilę w otwartych drzwiach.
– Może mi pani pokaże, co i jak? – zaśmiał się Tomek.
– Ach, no tak – zreflektowała się Weronika. – Chodźmy do stajni. Jest za domem.
– Widziałem – uśmiechnął się. – Przyszedłem na skróty przez las, więc przechodziłem obok. Pozwoliłem sobie już trochę obejrzeć budynek z zewnątrz.
Weronika zaczęła szybko wkładać czapkę, żeby ukryć rumieniec. Strasznie nie lubiła w sobie tej przejrzystości. Jeżeli tylko mężczyzna wydawał jej się choć trochę atrakcyjny, od razu się rumieniła. Źle się z tym czuła, ale nie umiała nad tym zapanować. Mariusz wielokrotnie żartował, że od razu wie, kto jest jego potencjalnym rywalem. Co nie przeszkadzało mu uważać, że w rzeczywistości nie ma sobie równych. Weronika nie mogła teraz uwierzyć, że ta buta wydawała jej się kiedyś tak pociągająca.
Tomek ruszył za nią w kierunku stajni. Znajdowała się tuż pod ścianą lasu. Drzewa wyciągały do niej swoje sękate ramiona, ale ciągle nie mogły jej dosięgnąć. Weronika dowiedziała się z dokumentacji, którą dostała podczas kupna, że stajnię wybudowano nieco później niż dom. Mimo to była chyba w gorszym stanie. Tynk w wielu miejscach odpadał, a w głównej części budynku przydałby się remont zapadniętego dachu. Na razie jednak Lancelot będzie musiał się tym zadowolić.
– W czasach świetności mogło się tu zmieścić ponad dwadzieścia koni – wyjaśniła. – Ja na razie potrzebuję przynajmniej jednego boksu, dla mojego konia.
W przyszłości Weronika planowała rozbudować stajnię