Pokuta. Anna Kańtoch
najcenniejszym”. Komiksy?
Pomyślała z bólem o Tytusie, Romku i A’Tomku, towarzyszach jej nieszczęśliwego dzieciństwa. Tak, prawdopodobnie powinna spalić ulubione komiksy. Dawno już należało się ich pozbyć. Pora dorosnąć.
Dorzuciła do torby zaczytane zeszyty i wyszła z domu.
Zajrzała do księgarni, ale nie znalazła tam żadnych nowości, później oddała Tolkiena do biblioteki. Wreszcie, już z lżejszą torbą, powędrowała w stronę lasu oddzielającego miasteczko od morza.
Przyjdź do Bajki, a potem idź za znakami na drzewach.
Bajka była kawiarenką z różowym, mocno już wyblakłym napisem na szybie głoszącym: LODY, GOFRY, RURKI Z KREMEM. Od połowy czerwca aż do końca sierpnia kłębił się tu tłum turystów, a z wnętrza dobiegały dźwięki letnich przebojów. Teraz lokal był zamknięty na kłódkę. W środku przez brudne szyby Pola mogła zobaczyć ustawione na stołach krzesła. Ich sterczące w górę nogi w półmroku wyglądały jak długie, wąskie zęby, a całe pomieszczenie sprawiało wrażenie zakurzonego i porzuconego. Cofnęła się. Główną ulicą nadjeżdżał autobus, który wypuścił na przystanku kilka obładowanych siatkami kobiet i pojechał dalej, rozchlapując wokół wodę z błotnistych kałuż. Nie padało, ale w powietrzu wisiała klejąca się do włosów i skóry wilgoć, a nisko nad ziemią snuły się pasma srebrzystej mgły.
Kobiety, które wysiadły z autobusu, zdążyły zniknąć w bocznych uliczkach. Pola widziała już tylko starszego, grubego mężczyznę, cierpliwie oczekującego, aż jego równie stary i gruby pies wysika się pod krzaczkiem. Z okna jedynego czynnego sklepu sączyło się mdłe światło, które ginęło w coraz gęstszej mgle. Miasto duchów, pomyślała. Przeradowo było miastem duchów, żyło naprawdę tylko w tych krótkich letnich miesiącach, kiedy promienie słońca budziły je z długiego zimowego snu.
Brodząc w mokrych, gnijących liściach, obeszła kawiarnię dookoła, ale znalazła tylko kilka pustych butelek po piwie i rozpadający się but z wywalonym językiem i bez sznurówek. Choć miała patrzeć na drzewa, prawda? Uniosła głowę. Białe brzozy zlewały się z opływającą je mgłą. Przesunęła dłońmi po najbliższym pniu: był mokry, chropowaty. I nic więcej, żadnych znaków. Zresztą o jakie znaki mogłoby chodzić? Turystyczne, jak zaznaczone kolorami szlaki? Przygryzła wargę. Z głębin pamięci przyszło wspomnienie: bawiła się kiedyś w tym miejscu z… Hanką? Dorotą? I oczywiście była też Renia, jej śmiech i włosy połyskujące w słońcu złotem. Bawiły się w… podchody, jak w harcerstwie. Miały po sześć, może siedem lat i były zbyt małe, by przyjęto je do drużyny, ale tamtego lata wszystkie trzy marzyły tylko o tym. Sądziły wtedy, że to harcerskie znaki, ale oczywiście się myliły: żaden harcerz, o czym Pola dowiedziała się znacznie później, nie nacinałby pnia żywego drzewa. A tamte cięcia były tak głębokie, że dziecięce paluszki Poli zapadały się w nie aż po kłykcie, dotykając zimnej miazgi i sączącej się z rany lepkiej żywicy.
Teraz, kiedy je wreszcie znalazła, znaki okazały się znacznie płytsze, znajdowały się też zdecydowanie niżej, niż zapamiętała z dzieciństwa: na wysokości piersi dorosłego człowieka. Strzałka kierująca w prawo, potem następna, wiodąca w głąb lasu. Pola szła za nimi, niepewnie stawiając kroki we mgle. Dawno temu musiała tu być ścieżka i dziewczyna potrafiła ją jeszcze chwilami wyczuć, ale przez większość czasu przedzierała się przez bezlistne krzewy głogu i kaliny.
Odgłosy miasta ucichły za jej plecami, za to zaczęła słyszeć szum morza, dźwięk fal, uderzających raz za razem w kamienisty brzeg. Mgła przesiąknięta była zapachem soli i wilgotnej ziemi. Dziewczyna zatrzymała się, spocona, by poprawić torbę na ramieniu, i szła dalej. Gdyby ktoś zapytał, po co to robi, nie potrafiłaby chyba odpowiedzieć. Nie spodziewała się, że znajdzie coś, co przegapiła milicja badająca śmierć Reni, nie była na tyle naiwna. Nie liczyła też na to, że tajemniczy głos rzeczywiście umożliwi jej ucieczkę. Zresztą wcale nie była pewna, czy chciałaby wyjechać z Przeradowa. Matka zawsze powtarzała jej, że w dużych miastach ludzie są inni, bardziej brutalni, myślący tylko o sobie. Pola nie wiedziała, czy poradziłaby sobie, gdyby przyszło jej mieszkać w takiej na przykład Warszawie albo w Gdańsku, czy nie czułaby się tam zawsze gorsza, napiętnowana pochodzeniem z prowincji.
Jednak ciekawiło ją, po co Regina trzymała w kalendarzu tę niebieską kartkę i kim był człowiek, który odebrał telefon.
Ścieżka – czy raczej to, co z niej zostało – prowadziła teraz ostro w dół, Pola szła więc ostrożnie, czepiając się gałęzi. Mgła podnosiła się, sięgała już pasa dziewczyny, później piersi, aż wreszcie Pola wpadła twarzą w lepki biały tuman. Pozbawiona wzroku, spanikowała na moment, a potem desperacko postawiła jeszcze jeden krok, na ślepo, w stronę morza, i jeszcze jeden, pośliznęła się na zboczu i jakimś cudem utrzymała równowagę. I już, było po wszystkim, mgła została za nią, a Pola rozejrzała się wokół. Znajdowała się w zatoczce, z jednej i drugiej strony ograniczonej zwałami spiętrzonych głazów. Usiłowała sobie przypomnieć, czy w dzieciństwie dotarła aż tak daleko, ale nie potrafiła. Zatoczka była trudno dostępna, od strony morza można było przypłynąć łódką, ale zejście od strony lądu wymagało sporego samozaparcia, nie mówiąc już o wiedzy, dokąd się idzie. Nic dziwnego, że kamienista plaża była czysta, bez śladu śmieci, które zostawiali po sobie turyści. Wczasowicze woleli miejsca, do których można dotrzeć, zwyczajnie schodząc po schodach. Jak zatoka, w której umarła Regina.
– Jest tu ktoś? – zapytała, czując się strasznie głupio. Oczywiście, że nikogo nie było, na tak niewielkim terenie nikt nie zdołałby się ukryć. Dziewczyna potrzebowała jednak usłyszeć coś innego niż szum fal i skrzeczenie mew, choćby dźwięk własnego głosu.
Kucnęła, niepewna, czy ta pustka ją uspokaja, czy wręcz przeciwnie – jest rozczarowaniem. Dopiero potem sięgnęła do torby po komiksy i podpaliła je wyjętymi z kieszeni płaszcza zapałkami. W zimnym, wilgotnym powietrzu płomień ledwo pełgał po zadrukowanych stronach i gasł, gdy tylko dziewczyna wypuściła komiksy z rąk. Ostatecznie musiała wydrzeć z Tytusa, Romka i A’Tomka wszystkie kartki i ułożyć na plaży stosik papierowych kul. Wtedy podpaliła je jeszcze raz, osłaniając własnym ciałem przed podmuchami wiatru. Kiedy patrzyła, jak twarz Romka kurczy się, czernieje i znika pożarta przez płomień, chciało jej się płakać.
Teraz powinno się coś wydarzyć, pomyślała, prostując nogi.
Jednak nic się nie wydarzyło. Morze wciąż uderzało o brzeg z monotonną regularnością kogoś, kto dobija się do drzwi, ale stracił już nadzieję, że ktokolwiek mu otworzy, mewy krążyły, szukając między wodorostami śniętych ryb, a wiatr rozwiewał pozostały po komiksie popiół.
Pola poczuła się oszukana, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz w życiu.
– Jedna na pięć – powiedział Igielski, popijając piwo w gabinecie Nowackiego.
W brzuchu czuł błogi ciężar zapiekanki ziemniaczanej, uszy wychwytywały uspokajające odgłosy domowej krzątaniny: szczęk otwieranych i zamykanych szafek, szum sypanego cukru i dźwięk jajek rozbijanych o brzeg miski. Pani Nowacka przygotowywała na deser ciasto.
– Pytałem pięć osób, czy Regina miała złoty krzyżyk, i tylko jedna powiedziała, że tak, ale nawet ona nie była pewna, czy to ten sam wisiorek.
– Krzyż to popularny motyw – przyznał lekarz, odchylając się w fotelu i popuszczając pasa po sutym obiedzie. – I nie tylko głęboko wierzący go noszą. Poza tym nawet jeśli ten wisiorek należał do Reginy, to wcale nie znaczy, że Kowalski naprawdę jest mordercą. Dziewczyna mogła krzyżyk zgubić albo ktoś jej go