Odwet. Vincent V. Severski

Odwet - Vincent V. Severski


Скачать книгу
że nie może tak po prostu wstać i wyjść. Roman Leski był jak przybysz z baśniowej konstelacji. I w pewnej chwili zrozumiała, że to surrealizm i absurdalność sytuacji, w której się znalazła, są tak hipnotyzujące. Niespodziewanie zapragnęła oderwać się od rzeczywistości i polecieć w dziwny, nieznany świat, który otwierał przed nią ten sympatyczny Apoloniusz z Tiany.

      Zgodziła się na następne spotkanie i tak jak prosił, nikomu o tym nie powiedziała. Nigdy też nie zapytała, dlaczego wybrał właśnie ją.

      Przez następne trzy lata uczyła się zawodu szpiega na kursie indywidualnym. Zajęcia miała dwa razy w tygodniu po kilka godzin w kawalerce na Mokotowie, a ćwiczenia – w różnych miejscach na terenie Warszawy.

      Kris nie pytał, gdzie znika na całe dnie, więc nie musiała kłamać. Ale właśnie ten brak pytań był główną przyczyną obumarcia ich związku.

      W końcu przeszła ostatnie badanie na wykrywaczu kłamstw, wzorowo zdała egzamin i została podporucznikiem polskiego wywiadu, oficerem drugiej linii. Nie była jednak taka jak inni i Roman wiedział o tym najlepiej, bo takiej potrzebował.

      | 7 |

      Roman spał tej nocy lekko, na pograniczu czuwania. Myślami był już z Bronkiem w Bieszczadach. Zerkając na czerwone cyfry nocnego zegara, przewracał się z boku na bok i zastanawiał, czy o czymś nie zapomniał i czy nie zabrał czegoś zbędnego. Roman nie był pedantem, tylko perfekcjonistą, i pakowanie traktował tak jak gotowanie jajka na miękko. Miał wprawdzie przygotowaną listę, ale wciąż ją poprawiał i zmieniał. Wszystko było pogrupowane według zastosowania i ważności. W tym roku zabierał ze sobą siedemdziesiąt trzy przedmioty. O cztery mniej niż podczas poprzedniego wyjazdu. Co roku weryfikował listę i wykreślał te rzeczy, bez których mógł się obejść. W ten sposób dążył do stworzenia bagażu idealnego.

      Wiedział, że to absurdalna czynność, tym bardziej że jechali samochodem Bronka i mogli zabrać, co tylko chcieli. Traktował to jako trening pamięci i doskonalenie umiejętności porządkowania faktów, a właściwie jako mnemotechnikę, czyli samoobronę przed demencją i alzheimerem. Listę robił raz do roku i dopiero po jej sporządzeniu porównywał z ubiegłoroczną. Zwykle sprawdzał stan swojego umysłu, wyliczając okresy w rozwoju Ziemi, planety Układu Słonecznego i przedmioty na obrazie Ambasadorowie.

      Zmniejszenie listy o cztery pozycje było dowodem, że mimo ukończonych sześćdziesięciu pięciu lat jego umysł pracuje idealnie. Perspektywa emerytury nie wyglądała tak ponuro.

      Była szósta trzydzieści, kiedy Roman wyszedł ze swojego mieszkania. Warszawa jeszcze się nie przebudziła. W nocy grzmiało i solidnie popadało, więc poranek był wilgotny i chłodny, ale według zapowiedzi zaczynał się kolejny upalny dzień. W ciągu trzydziestu minut Roman dotarł na Miłobędzką i nawet się nie spocił. Mimo nieprzespanej nocy czuł się rześko, a perspektywa mocnej herbaty dodatkowo poprawiała mu i tak już dobry humor.

      Wszedł do swojego biura na siódmym piętrze i – w odwrotnej kolejności niż co dzień – najpierw otworzył szeroko okno, a dopiero potem wstawił wodę i wsypał do metalowego kubka trzy czubate łyżeczki herbaty ulung. Chciał jak najlepiej wywietrzyć pokój, nim zacznie się upał. Miał klimatyzację, ale nigdy jej nie używał, bo uważał, że roznosi bakterie, i denerwował go jej pomruk, jakby ktoś obcy był w pomieszczeniu.

      Włączył płytę i w pokoju rozległy się pierwsze takty VII symfonii Beethovena. Zasiadł za komputerem, żeby zaczekać, aż zagotuje się woda. Zaczął od przeglądania depesz z rezydentur. Po kolei przebiegał je wzrokiem, uderzając palcem w klawisz na komputerze. Na widok niektórych nazw miast ograniczał się jedynie do zapoznania się z pierwszym zdaniem i sprawdzenia ostatniego. Wiedział, którzy oficerowie rezydujący w konkretnych krajach są w stanie wymyślić coś wartościowego, więc czytanie części depesz uważał za frustrującą stratę czasu. Szczególnie gdy był pewny, że ich autorzy nie prowadzą żadnych wartościowych źródeł informacji. Byli jednak rezydenci, którzy niemal codziennie przysyłali ciekawe wiadomości. Potrafili nie tylko dobrze pisać po polsku, ale też przekazywać swoje myśli zwięźle i logicznie. Ich raporty ze spotkań z agenturą były zawsze godne uwagi, a wnioski cenne. I dotyczyło to czasami rezydentów w krajach, których nie uznawano za pierwszoplanowe. Dobry oficer i z kija wystruga dobrą informację – pomyślał Roman i otworzył depeszę z Algieru.

      Lubił czytać szyfrogramy od Tuarega. Major Jacek Kucharski był stosunkowo młodym oficerem i od pół roku stacjonował w Algierze. Była to jego druga placówka. Poprzednio jako oficer rezydentury w Bejrucie wykazał się wyjątkową odwagą, prowadząc agenturę w czasie wojny w Syrii i Iraku, za co otrzymał od prezydenta USA Legię Zasługi. W dowód uznania powierzono mu kierownictwo samodzielnej rezydentury w Algierii, gdzie szybko stworzył sieć wartościowych informatorów. Miał trzech oficerów, w tym jednego na przykryciu jako przedstawiciela Polskiego Koncernu Zbrojeniowego.

      Jednak tym razem Tuareg nie napisał nic ciekawego. W krótkiej depeszy z godziny siedemnastej poprzedniego dnia informował, że oficer Wareg umówił się na spotkanie z figurantem Alibabą i pobrał pieniądze z kasy operacyjnej. Nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.

      Roman zdążył przejrzeć jeszcze kilka depesz, kiedy w przedpokoju zagwizdał czajnik. Zalał herbatę, przykrył talerzykiem i wrócił do biurka. W VII symfonii kończyło się właśnie Vivace i zaczynało Allegretto. Roman bardzo lubił ten fragment, więc zatrzymał się przed Ambasadorami, by przez chwilę posłuchać go razem z nimi.

      Zamknął okno i wrócił na fotel. Założył ręce za głowę i zaczął się zastanawiać, czy warto jeszcze przed wyjazdem wyciągnąć z szafy teczkę operacji „Sindbad”, czy już to sobie odpuścić. Wciąż miał wątpliwości, czy w ogóle musi zajmować się Olgierdem Rubeckim.

      Pomyślał jeszcze trochę i w końcu doszedł do wniosku, że Sekcja powinna jednak zbadać sprawę. Dla własnego spokoju i z poczucia obowiązku. Ale analizą materiałów zajmą się już Dima i Monika – podsumował.

      Teraz musiał szybko dostać się do szafy naczelniczki, i to tak, by nikt tego nie zauważył. Gerber wracała z delegacji służbowej do Langley w czwartek, więc była szansa, że w pracy już się nie pojawi. Mieliby zatem jeden dzień w zapasie.

      Sięgnął po telefon.

      – Gdzie jesteś? – zapytał Witka, gdy tylko ten odebrał.

      – Jak to? – Chłopak wydawał się nieco zaskoczony. – Siedzimy z Elą na bohaterze… w dziupli.

      – Aaa… No tak! I co?

      – Czysty jak łza. Od razu widać, że wie, jak polityk powinien się zachowywać w wirtualu, a jest mocno obstawiany przez hakerów, dziennikarzy i trolli… i jakieś dziwne duchy nie wiadomo skąd. Nie ma go na żadnych portalach społecznościowych, chociaż jest tematem połowy rozmów i komentarzy. Są dwa fałszywe posty, ale na kilometr widać amatorszczyznę. Wygląda na to, że wspierają go jacyś zawodowcy, i to top klasa. W sieci króluje. Pracujemy nad nim, ale pewnie nic nie wyłowimy. Ogólnie… dobrze się prezentuje.

      – Hm… – zamruczał Roman i na chwilę zamilkł. – Taki czysty, pachnący i ładny? – zapytał z wyraźną wątpliwością w głosie. – Nie za dobrze to się przedstawia?

      – Nie mnie to oceniać – odparł Witek zdecydowanie. – A poza tym jeszcze za wcześnie.

      – Monika i Dima?

      – Są już na stanowisku, ale na razie cisza. Chyba wciąż śpi – rzucił obojętnie Witek.

      – Przygotuj pakiet Olsena. Dzisiaj w nocy będziemy otwierać szafę


Скачать книгу