Oblężenie. Geraint Jones
słuch, żeby pochwycić te słowa, po czym postąpiłem zgodnie ze wskazówką. Jasne, drapieżne oczy Malchusa wyłowiły zewnętrzny pierścień Arminiuszowych wartowników.
Poczułem szturchnięcie w żebra. Zerknąłem w dół i ujrzałem, że przyczyną był sztylet dowódcy. Dostrzegłem jego wzrok i pojąłem przesłanie: pójdziemy naprzód sami i wyłupimy oczy wroga.
Malchus polecił gestem, żeby reszta pozostała na miejscu. Potem płynnie, jak ześlizgująca się do rzeki wydra, znalazł się na brzuchu i poczołgał bezgłośnie w stronę Germanów.
To byli członkowie plemienia, a nie wyszkoleni wojownicy. Zostali wzięci przymusem przez wodzów, po czym powiedziano im, że jest wojna. Byli amatorami w śmiertelnej grze, a Malchus był zawodowcem, który żył tylko po to, żeby w nią grać. Ja nie byłem tak entuzjastycznie nastawiony do zadawania śmierci, ale nie mogłem zaprzeczyć, że dorównywałem mu praktyką.
Pełznąc, zaszliśmy strażników od tyłu. Z tak bliska czułem smród ich futer i stęchłego piwa w oddechach. Głosy mieli ściszone i wysokie. Nerwowi młodzi mężczyźni, którzy nie przeżyją, żeby się uczyć na błędach.
Czułem, że Malchus obok mnie się podnosi. Dostosowałem się do jego działania, wyciągając przed siebie dłoń, żeby móc ją zacisnąć na ustach wartownika. W lewej ręce trzymałem sztylet. Był uniesiony wysoko, gotowy do zatopienia w karku wojownika. Wstrzymałem oddech. Germanie nadal rozmawiali. Jeden z nich się zaśmiał. A potem zginęli.
Malchus pierwszy wykonał ruch, ale nie przyglądałem się jego akcji; musiałem jedynie wyczuć moment. Kiedy tak się stało, wysunąłem szybko rękę, żeby zamknąć wojownikowi usta, i w tej samej chwili wbiłem mu sztylet w potylicę, zmagając się z oporem kości, kiedy się wysilałem, żeby wrazić ostrze głębiej i zabić tego człowieka, zanim oprzytomniałby na tyle, żeby ugryźć mnie w dłoń i krzyknąć.
Nastąpił krótki moment zesztywnienia, a potem jego ciało zwiotczało. Wtedy cofnąłem rękę i powoli złożyłem zwłoki na ziemi, z ich ust trysnęła krew.
Malchus nie tracił czasu; skradał się szybko, żeby wezwać oddział wypadowy. Dołączyli do mnie przy trupach.
– Naprzód, Feliksie – szepnął dowódca, błyskając jasnymi zębami. Z krwią na rękach Malchus zdawał się skory do dalszego siania śmierci wśród wrogów.
Zrobiłem, co kazał, posuwając się szybko w kucki, niecierpliwiąc się, żeby wybrać szlak, który zapewniłby nam najlepszą osłonę przed blaskiem tańczących płomieni ognisk.
– Musimy ukraść trochę tego ognia – rozkazał Malchus jednemu ze swoich ludzi i wysłał sześciu z nich, żeby się tym zajęli. – Kiedy rozlegnie się wrzawa, podpalcie wszystko, co się da.
Spodziewałem się napotkać na naszej drodze kolejnych strażników, ale niebawem znaleźliśmy się na skraju germańskiego obozu, którego namioty, szałasy i ogniska były dobrze widoczne. Przy ogniu przebywali wojownicy, ale wyglądało na to, że większość armii Arminiusza śpi.
Malchus wydawał się niemal rozczarowany łatwością, z jaką przenikaliśmy w głąb obozowiska; do naszych nozdrzy dolatywała woń płonącego drewna, zarżniętych kóz i otwartych latryn.
– Tam – szepnąłem, wskazując wielki stos belek obok zagrody dla kóz. Podszedłszy bliżej, poczułem zapach trocin i zobaczyłem świeże ślady piłowania. Arminiusz przygotowywał to drewno na oblężenie albo w celu podpalenia fortu.
– Bierzcie – rozkazał Malchus swoim ludziom.
Żołnierze wystąpili parami naprzód. Mieli zabrać wszystko, co zdołają unieść, a potem wrócić trasą, którą weszliśmy do obozu. Gdyby ten szlak został zablokowany, mieli dać z siebie wszystko, żeby się przebić z powrotem w walce. Gdyby im się nie udało, powinni wybrać pojedynczych wrogich przywódców, wyróżniających się złotem, które Germanie nosili z taką lubością, i ich zaatakować. Sami raczej nie przeżyliby takiej napaści, ale śmierć germańskich dowódców wywołałaby wewnętrzne spory w obrębie plemienia, a każdy konflikt, który odbierał siły Arminiuszowi, był mile widziany.
– Panie – rozległ się głos obok mnie. To był Brando; kucał w pobliżu, wzrok miał skupiony na Malchusie.
Spojrzenie dowódcy pozwoliło mu mówić.
– Panie, proszę o pozwolenie na uwolnienie jeńców. Nie będą daleko stąd. Wiem, że niektórych mogę wydostać.
Brando patrzył błagalnym wzrokiem. Widziałem, że olbrzym był zdecydowany to zrobić. Był gotów za to umrzeć.
Malchus dostrzegł to męstwo, ale pokręcił głową.
– Chodzi o Rzym, nie o nas. Arminiusz musi myśleć, że przyszliśmy po to – powiedział, wskazując drewno.
Mocna szczęka Branda drgnęła, gdy przełknął swoje pragnienie uratowania jeńców.
– Za Rzym, panie – mruknął, a ja miałem mu właśnie powiedzieć, żeby był cicho i zachował czujność, kiedy całe ukrywanie się przestało mieć znaczenie.
W nocy rozległo się gardłowe zawołanie. Po nim nastąpił szczęk mieczy, a potem krzyk. Malchus rozluźnił barki i zważył ciężar miecza w dłoniach.
– Obudzili się – warknął.
I wtedy zaczęło się zabijanie.
16
Obóz germański budził się z wolna na spotkanie rzezi. Wielu wojowników upiło się do nieprzytomności po nieudanym porannym szturmie i chrapało, szczęśliwie nieświadomych obecności wśród nich Rzymian. Ci, którzy znaleźli sobie miejsce spoczynku w pobliżu ognisk, nie obudzili się nigdy: Malchus spadał na jednego po drugim, podrzynając gardła i przebijając kręgosłupy. Podążałem za nim, sandały ślizgały mi się we krwi.
– Wy dwaj trzymajcie się blisko! – rozkazał mnie i Brandowi. – Reszta rozdzielić się! – polecił żołnierzom, którzy mieli zabrać drewno. – Bierzcie, co się da, i wracajcie do fortu. Zabijcie po drodze kilku tych skurwieli!
Szczęk ostrzy narastał. Tak jak i wzmagały się krzyki. Jeden musiał pochodzić od ciężko rannego – udręczone, niekończące się zawodzenie.
– Hej! Batawie! – zawołał Malchus do Branda. – Zacznij wydawać rozkazy po germańsku. Zrób zamieszanie wśród skurwysynów! Wezwij ich tutaj na zbiórkę.
Brando go posłuchał i niebawem na jego wezwanie pośpieszyło dwóch młodych włóczników. W ułamku sekundy dało się dostrzec konfuzję w ich oczach, zanim Malchus wbił ostrze miecza w brzuch jednego, a ja powaliłem drugiego silnym ciosem w chudą pierś.
– Podpalają. – Pokazałem Malchusowi namioty buchające płomieniami sto metrów dalej. Dowódca rozkazał wcześniej grupie żołnierzy podpalać wszystko, co się da, i w gęsto zastawionym obozie Germanów pożar szybko się rozprzestrzeniał. Wielu wojowników wytaczało się z namiotów w stanie paniki, nieuzbrojonych i nieprzygotowanych. To nie był czas na okazywanie łaski, więc przebijałem ich szybkimi ciosami miecza. Moje ostrze rąbało kości przedramion, kiedy na próżno usiłowali się zasłaniać.
– Zostaw rannych – rozkazał Malchus na widok Branda, który podrzynał komuś gardło, korzystając z możliwości zemsty. – Im więcej będą ich mieli, tym lepiej! Dalej, ruszać się.
Ruszaliśmy się. Między namiotami, przez zagrody dla zwierząt i nad ciałami. Członkowie plemienia na naszej drodze byli pijani lub zdezorientowani i ginęli z łatwością. Tak jak ich kobiety, ale żadna z mojej ręki. Widziałem ich ciała rozciągnięte w błocie, złote włosy posklejane krwią.
–