Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов


Скачать книгу
się do obstę­pu­ją­cych nas robot­ni­ków.

      Nad sto­łem poja­wiło się dzie­sięć błysz­czą­cych, wyli­za­nych łyżek. Wszy­scy stali i przy­glą­dali się, jak jem. Nie było w tym wcale nie­de­li­kat­no­ści ani ocze­ki­wa­nia na poczę­stu­nek. Nikt z nich nie spo­dzie­wał się, że podzielę się tym mle­kiem. Cze­goś takiego nikt ni­gdy nie widział – ich zacie­ka­wie­nie było zupeł­nie bez­in­te­re­sowne, gdy patrzyli, jak jem. Ja też wie­dzia­łem, że nie spo­sób nie patrzeć na jedze­nie zni­ka­jące w ustach innego czło­wieka. Usa­do­wi­łem się wygod­nie i jadłem mleko bez chleba, popi­ja­jąc od czasu do czasu zimną wodą. Zja­dłem zawar­tość obu puszek. Widzo­wie roze­szli się – wido­wi­sko było skoń­czone. Szes­ta­kow przy­glą­dał mi się ze współ­czu­ciem.

      – Wiesz co – powie­dzia­łem, wyli­zu­jąc dokład­nie łyżkę – roz­my­śli­łem się. Idź­cie beze mnie.

      Szes­ta­kow zro­zu­miał i wyszedł, nie powie­dziaw­szy ani słowa.

      Była to oczy­wi­ście mizerna zemsta, słaba jak wszyst­kie moje uczu­cia. Ale co ja mogłem jesz­cze zro­bić? Uprze­dzić innych – prze­cież ich nie zna­łem. A trzeba było uprze­dzić – Szes­ta­kow zdą­żył namó­wić pię­ciu. Po tygo­dniu ucie­kli; dwóch zostało zabi­tych nie­da­leko od Czar­nych Źró­deł, a trzech sądzono po upły­wie mie­siąca. Sprawa samego Szes­ta­kowa została „wyłą­czona w związku z zatrud­nie­niem”; w nie­dłu­gim cza­sie gdzieś go wywie­ziono, a po pół roku natkną­łem się na niego w innej kopalni. Za ucieczkę nie otrzy­mał dodat­ko­wego wyroku – naczal­stwo pro­wa­dziło z nim uczciwą grę, a prze­cież mogło być ina­czej.

      Pra­co­wał w zwia­dzie geo­lo­gicz­nym, był „syty i golony”, a jego skar­petki w sza­chow­nicę wciąż jesz­cze były całe. Nie witał się ze mną, a prze­cież nic się nie stało. Dwie puszki skon­den­so­wa­nego mleka to w końcu nic takiego waż­nego…

      CISZA

      My wszy­scy – cała bry­gada – sia­da­li­śmy przy sto­łach w łagro­wej sto­łówce ze zdzi­wie­niem, nie­do­wie­rza­niem, ostroż­no­ścią i stra­chem. Stoły były brudne i lep­kie – jedli­śmy przy nich przez cały okres naszego tutaj życia. Nie wia­domo, od czego te stoły były takie – prze­cież nikt tutaj zupy nie wyle­wał, nikt „poza usta łyżki nie wty­kał”, nie zro­biłby zresztą tego, bo łyżek nie było, a roz­laną zupę zbie­rano pal­cami i po pro­stu ją z nich zli­zy­wano.

      Była to obia­dowa pora dla noc­nej zmiany. Na tej wła­śnie zmia­nie upchano naszą bry­gadę, usu­nięto ją sprzed czy­ichś oczu – jeśli takie były! – w naszej bry­ga­dzie byli sami sła­be­usze, bez­silni i głodni. Byli­śmy ludz­kimi odpa­dami, a jed­nak trzeba nas było żywić – przy tym wcale nie odpa­dami, i nawet nie reszt­kami. Na nas też przy­dzie­lono jakiś tam tłuszcz, goto­wane jedze­nie, a co naj­waż­niej­sze – chleb, zupeł­nie takiej samej jako­ści jak ten, który otrzy­my­wały naj­lep­sze bry­gady, zacho­wu­jące jesz­cze siły i wypeł­nia­jące plan „przy pod­sta­wo­wej pro­duk­cji” – dają­cej złoto, złoto, złoto.

      Jeżeli jed­nak wyda­wano nam jedze­nie, to czy­niono to zawsze na końcu, czy w dzień, czy w nocy – wszystko jedno. Tej nocy rów­nież przy­szli­śmy w ostat­niej kolej­no­ści.

      Miesz­ka­li­śmy w jed­nym baraku, w jed­nej sek­cji. Zna­łem nie­któ­rych spo­śród tych pół­tru­pów – z wię­zie­nia czy z punktu tran­zy­to­wego. Codzien­nie poru­sza­łem się razem z tymi kłę­bami buszła­tów, płó­cien­nych usza­nek nie­zdej­mo­wa­nych z głowy od łaźni do łaźni, obu­wia ze sta­rych wato­wa­nych spodni poprze­pa­la­nych przy ogni­skach, i jedy­nie kie­ru­jąc się pamię­cią, roz­po­zna­wa­łem, że to wśród nich jest czer­wo­no­licy Tatar Muta­łow – jedyny miesz­ka­niec Czim­kientu, posia­da­jący pię­trowy dom pokryty bla­chą, i Jefre­mow – były pierw­szy sekre­tarz czim­kienc­kiego komi­tetu miej­skiego par­tii, który w trzy­dzie­stym roku likwi­do­wał Muta­łowa jako klasę.

      Był tu i Oksman, były naczel­nik oddziału poli­tycz­nego, któ­rego mar­sza­łek Timo­szenko, nie będąc wtedy mar­szał­kiem, prze­gnał ze swo­jej dywi­zji jako Żyda. Był też Łupi­now, pomoc­nik pro­ku­ra­tora gene­ral­nego ZSRR Wyszyń­skiego. Żawo­ron­kow – maszy­ni­sta paro­wo­zowni sawie­łow­skiej. Był rów­nież były naczel­nik NKWD z mia­sta Gorki, który na punk­cie tran­zy­to­wym wsz­czął sprzeczkę z jakimś tam swoim „pod­opiecz­nym”.

      – Bili cię? No to co? Pod­pi­sa­łeś – toś wróg, wpro­wa­dzasz w błąd wła­dzę radziecką, prze­szka­dzasz nam pra­co­wać. Wła­śnie przez takich gadów dosta­łem pięt­na­ście lat.

      Wtrą­ci­łem się:

      – Słu­cham cie­bie i nie wiem – czy śmiać się, czy napluć ci w twarz.

      Różni ludzie byli w tej „dopły­wa­ją­cej” bry­ga­dzie… Był też czło­nek sekty „Bóg wie”, a może sekta nazy­wała się ina­czej – była to bowiem jedyna stała odpo­wiedź sek­cia­rza na wszyst­kie pyta­nia naczal­stwa.

      Pozo­stało w pamięci nazwi­sko sek­cia­rza, oczy­wi­ście – Dmi­triew, cho­ciaż on sam ni­gdy się nie odzy­wał, gdy go tak wołano. Usta­wiały go w sze­regu, prze­su­wały i pro­wa­dziły ręce bry­ga­dzi­sty i kole­gów.

      Kon­wój czę­sto się zmie­niał i pra­wie każdy nowy dowódca sta­rał się pojąć tajem­nicę odmowy odpo­wie­dzi na gło­śną komendę: „Odlicz!” przy wycho­dze­niu do tak zwa­nej pracy.

      Bry­ga­dzi­sta krótko wyja­śniał „oko­licz­no­ści” i ucie­szony kon­wo­jent kon­ty­nu­ował odli­cza­nie.

      Sek­ciarz uprzy­krzył się już wszyst­kim w baraku. Nocami, nie mogąc spać z głodu, grza­li­śmy się i grzali przy żela­znym pie­cyku, obej­mu­jąc go rękami, chwy­ta­jąc ucho­dzące cie­pło sty­gną­cego żelaza, tuląc do niego twarz.

      Oczy­wi­ście odgra­dza­li­śmy od tego mar­nego cie­pła innych miesz­kań­ców baraku leżą­cych w pokry­tych szro­nem odda­lo­nych kątach i, podob­nie jak my, nie­śpią­cych z głodu. Stam­tąd to, z tych odle­głych zaszro­nio­nych kątów, wyska­ki­wał ktoś, kto miał prawo krzy­czeć, a nawet i bić, i odga­niał od pie­cyka głod­nych robo­cia­rzy wyzwi­skami i kop­nia­kami.

      Przy pie­cyku można było stać i legal­nie suszyć chleb, ale któż miał chleb, by go legal­nie suszyć? I ile godzin można suszyć skra­wek chleba?

      Nie­na­wi­dzi­li­śmy naczal­stwa, nie­na­wi­dzi­li­śmy jeden dru­giego, a nade wszystko nie­na­wi­dzi­li­śmy sek­cia­rza – za jego pie­śni, za hymny, za psalmy…

      Obej­mo­wa­li­śmy pie­cyk w mil­cze­niu. A sek­ciarz śpie­wał, śpie­wał ochry­płym, prze­zię­bio­nym gło­sem – śpie­wał cicho, ale były to jakieś hymny, psalmy, wier­sze. Śpie­wa­nie ni­gdy się nie koń­czyło.

      Pra­co­wa­łem z sek­cia­rzem w parze. Inni miesz­kańcy sek­cji odpo­czy­wali w cza­sie pracy od tych hym­nów i psal­mów, a ja nawet i tej ulgi nie mogłem zaznać.

      – Pomilcz tro­chę!

      – Dawno już bym umarł, gdyby


Скачать книгу