.
wieku i on często myślał, że tak jest naprawdę. Wierzył w nieśmiertelność swych wierszy. Nie miał swoich uczniów, ale czy poeci mogą ich ścierpieć? Pisał również prozę – słabą, pisał także artykuły. Ale, jak zawsze mu się wydawało, jedynie w wierszach odkrył coś nowego i ważnego dla poezji. Całe jego przeszłe życie było literaturą, książką, baśnią, snem i tylko dzień powszedni był prawdziwym życiem.
Myślało mu się o tym wszystkim bez jakichś wewnętrznych sprzeciwów, odbywało się to samo z siebie, gdzieś głęboko w nim utajone. Rozmyślania te pozbawione były pasji. Już dawno owładnęła nim obojętność. Jakie to wszystko było nieważne, jakaś „mysia krzątanina” w porównaniu z niedobrym ciężarem życia. Sam się sobie dziwił – jak on może tak myśleć o wierszach, kiedy wszystko zostało już zdecydowane, i on o tym wiedział bardzo dobrze, lepiej niż ktokolwiek. I któż to by mógł być? Komu on tu jest potrzebny i kto się może z nim równać? Po co więc należało to zrozumieć i po co on czekał… i zrozumiał.
W tych chwilach, kiedy życie z powrotem pojawiało się w jego ciele i jego na wpół otwarte, zmętniałe oczy zaczynały nagle widzieć, powieki zaczynały drżeć, a palce się poruszać – powracały również myśli i nie wydawało mu się, że są to już myśli ostatnie.
Życie pojawiało się samo, jak pełnoprawny władca; nie przywoływał go, a mimo wszystko wnikało w jego ciało, w jego mózg, przepełniało go podobnie jak wiersze, jak natchnienie. I znaczenie tego słowa po raz pierwszy ujawniło się przed nim w pełni. Wiersze były tą życiodajną siłą, dzięki której on żył. To właśnie tak było. On nie żył dla wierszy, on żył wierszami.
Teraz było to tak oczywiste, tak dotkliwie jasne, że natchnienie to właśnie było życie: przed śmiercią dane mu było poznać, że życie było natchnieniem, właśnie natchnieniem.
I cieszył się z poznania tej ostatniej prawdy.
Wszystko, cały świat równał się wierszom – praca, odgłosy końskich kopyt, dom, ptaki, skała, miłość – całe życie układało się w wiersze i wygodnie tam bytowało. I tak powinno być, gdyż wiersze były słowem.
Strofy wierszy i teraz powstawały z łatwością, jedna za drugą, i jakkolwiek od dawna już nie zapisywał ich i nie mógł zresztą tego robić, to słowa pojawiały się łatwo w jakimś zadanym i za każdym razem niezwykłym rytmie. A rym był czujnikiem, magnetycznym narzędziem odnajdywania słów i pojęć. Każde słowo było częścią świata, odpowiadało na wezwanie rymu, i cały świat przelatywał z prędkością właściwą elektronicznej maszynie. Wszystko krzyczało – weź mnie. Nie, to mnie! Niczego nie trzeba było szukać. Jedynie odrzucać. Jakby dwaj ludzie tu istnieli – jeden, który tworzy, włączywszy pełne obroty, i drugi, który wybiera i od czasu do czasu zatrzymuje rozpędzoną maszynę. I ujrzawszy w sobie dwóch ludzi, poeta pojął, że właśnie teraz tworzy prawdziwe wiersze. Cóż z tego, że niezapisane? Zapisać, wydrukować – wszystko to marność nad marnościami. To, co najlepsze – to bezinteresowne. Najlepsze jest to, co nie zostało zapisane, co powstało i znikło, roztopiło się bez śladu, i tylko odczucie twórczej pracy, której nie sposób z niczym pomylić, dowodzi, że powstał wiersz, że powstało piękno. A może się myli? Czy jego twórcza radość nie niesie w sobie błędu?
Przypomniał sobie, jakie słabe, jak poetycko bezradne były ostatnie wiersze Błoka, i jak Błok tego, zdaje się, nie rozumiał.
Poeta zmusił się do powstrzymania tego nawału myśli. Było to łatwiej zrobić tu niż gdzieś w Leningradzie czy Moskwie.
Połapał się naraz w tym, że przecież już od dawna o niczym nie myśli. Życie uchodziło z niego ponownie.
Przez długie godziny leżał nieruchomo i nagle ujrzał w pobliżu siebie coś w rodzaju tarczy strzelniczej czy też mapy geologicznej. Mapa była niema i on na próżno starał się zrozumieć, co ona przedstawia. Minęło wiele czasu, zanim się zorientował, że to – jego własne palce. Na ich koniuszkach pozostały jeszcze brązowe ślady dopalanych, wysysanych do końca machorkowych papierosów – na opuszkach wydzielały się wyraźnie linie papilarne, jakby odwzorowanie górskiego reliefu. Rysunek ich był jednakowy na wszystkich dziesięciu palcach – koncentryczne kręgi podobne do słojów ściętego drzewa. Przypomniał sobie, jak jednego razu, w dzieciństwie, zatrzymał go na bulwarze Chińczyk z pralni znajdującej się w suterenach domu, w którym wyrósł. Chińczyk przypadkiem chwycił go za rękę, potem za drugą, obrócił dłonie do góry i coś w podnieceniu zawołał w swoim języku. Okazało się, że uznał go za szczęściarza, naznaczonego przez los. O tym znamieniu szczęścia poeta przypominał sobie wielokrotnie, zwłaszcza wtedy, kiedy wydrukował swoją pierwszą książkę. A teraz wspominał Chińczyka bez złości i bez ironii – było mu wszystko jedno.
Najważniejsze, że jeszcze nie umarł. A przy tym, co to znaczy: umarł jak poeta? W takiej śmierci powinno być coś dziecięco naiwnego. Albo coś rozmyślnie teatralnego – jak u Jesienina czy Majakowskiego.
Umarł jak aktor – to jeszcze da się zrozumieć. Ale umarł jak poeta? Tak, on domyślał się czegoś, co było przed nim. Na punkcie tranzytowym zdążył wiele zrozumieć i odgadnąć. I cieszył się, spokojnie cieszył się z własnej bezsilności, mając nadzieję, że umrze. Przypomniał sobie dawny już więzienny spór, co jest gorsze, straszniejsze – łagier czy więzienie – nikt niczego naprawdę nie wiedział, argumenty były wydumane. Przypomniał sobie również, jak okrutnie uśmiechał się przywieziony do tego więzienia człowiek z łagru. Zapamiętał ten uśmiech na zawsze, tak, że bał się o nim wspominać.
Pomyślcie, jeśli teraz umrze, jak sprytnie ich oszuka – tych, co go tu przywiedli na całe dziesięć lat. Przed kilkoma laty był na zesłaniu i wiedział, że umieszczono go na specjalnej liście, na zawsze. Na zawsze? Skala odniesień została przemieszczona i słowa utraciły swój sens.
Ponownie poczuł rozpoczynający się przypływ sił, tak właśnie jak w morzu. Wielogodzinny przypływ. A potem – odpływ. Ale morze nie odchodzi przecież od nas na zawsze. Jeszcze wyzdrowieje.
Nagle zachciało mu się jeść, ale nie miał sił, aby się poruszyć. Powoli i z trudem przypomniał sobie, że oddał dzisiejszą miskę zupy swojemu sąsiadowi, że jedynym jego pożywieniem w ciągu ostatniego dnia był kubek gorącej wody. Oczywiście oprócz chleba. Ale chleb wydawano dawno temu, bardzo dawno. A wczorajszy – ukradli. Ktoś jeszcze miał dość siły, aby móc ukraść.
Leżał tak, lekki i bez czucia, aż nastąpił ranek. Elektryczne światło trochę zżółkło i przyniesiono chleb na dużych tacach z dykty, tak jak każdego dnia.
Ale on już się nie denerwował, nie wypatrywał piętki, nie płakał, jeśli trafiła się innemu; nie wpychał do ust drżącymi