Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов


Скачать книгу
– Czy już zare­je­stro­wa­łeś pocztę?

      – Skądże, dopiero co nade­szła.

      – Daj mi ten pakiet – i opo­wie­dzia­łem mu, o co cho­dzi.

      – A list? – powie­dział nie­pew­nie. – Prze­cież ona na pewno napi­sze też do niego.

      – To list też zatrzy­masz.

      – No to bierz.

      Zmią­łem pakiet i wrzu­ci­łem go w otwarte drzwiczki palą­cego się pieca. Po mie­siącu przy­szedł także list, rów­nie krótki jak poda­nie. Spa­li­li­śmy go w tym samym piecu.

      Wkrótce mnie dokądś wywie­ziono, a Frühsorger pozo­stał na miej­scu. Nie wiem, jak mu się dalej żyło. Czę­sto go wspo­mi­na­łem, dopóki star­czało mi na to sił. Sły­sza­łem wów­czas jego drżący, pełen prze­ję­cia szept: „Peter, Paul, Mar­kus…”

      JAGODY

      Fadie­jew powie­dział: „Pocze­kaj­cie no, ja sam z nim poga­dam”; pod­szedł do mnie i posta­wił kolbę kara­binu koło mojej głowy. Leża­łem w śniegu, trzy­ma­jąc w obję­ciach bier­wiono, które upu­ści­łem z ramie­nia, nie mogąc go pod­nieść i zająć swego miej­sca w sze­regu scho­dzą­cych z góry ludzi – u każ­dego z nich spo­czy­wało na ramie­niu podobne bier­wiono, „pałka drew”, u jed­nych więk­sze, u dru­gich mniej­sze. Wszy­scy, kon­wo­jenci i więź­nio­wie, spie­szyli się do domu – wszyst­kim dał się we znaki nie­koń­czący się zimowy dzień. A ja – leża­łem w śniegu.

      Fadie­jew zawsze zwra­cał się do więź­niów per „pan”.

      – Słu­chaj pan, sta­ruszku – powie­dział – to nie­moż­liwe, aby takie chło­pi­sko jak pan nie miało siły nieść takiego polana, pra­wie kija, można by rzec. Pan jesteś oczy­wi­stym symu­lan­tem. Pan jesteś faszy­stą. Pod­czas gdy ojczy­zna zmaga się z wro­giem, pan wty­kasz kij w jej szpry­chy.

      – Nie jestem faszy­stą – odpo­wie­dzia­łem – jestem cho­rym i głod­nym czło­wie­kiem. To ty jesteś faszy­stą. Prze­cież czy­tasz w gaze­tach, jak faszy­ści mor­dują sta­rych ludzi. Pomyśl tylko, w jaki spo­sób opo­wiesz swo­jej narze­czo­nej o tym, co robi­łeś na Koły­mie?

      Było mi już wszystko jedno. Nie zno­si­łem tych rumia­no­li­cych, krzep­kich, sytych, nale­ży­cie ubra­nych… i nie bałem się. Zwi­ną­łem się, chro­niąc brzuch, ale był to wro­dzony, instynk­towny odruch – wcale nie bałem się takich ude­rzeń. Fadie­jew kop­nął mnie w plecy. Zro­biło mi się nagle cie­pło i zupeł­nie nie odczu­łem bólu. Jeżeli umrę – tym lepiej.

      – Słu­chaj no pan – powie­dział Fadie­jew, odwró­ciw­szy mnie czub­kiem buta twa­rzą ku niebu – nie jesteś pan pierw­szy, z któ­rym pra­cuję. Widzia­łem już takie towa­rzy­stwo.

      Pod­szedł drugi kon­wo­jent, Sie­ro­szapka.

      – Ano, pokaż się, zapa­mię­tam cie­bie. Jakiś ty zły…

      Zaczęło się bicie. A potem, gdy się skoń­czyło:

      – Zro­zu­mia­łeś?! – wark­nął Sie­ro­szapka.

      – Zro­zu­mia­łem. – Pod­nio­słem się, wyplu­wa­jąc krwawą ślinę. Powlo­kłem bier­wiono, cią­gnąc je w takt pod­szczu­wa­nia, krzy­ków i prze­kleństw kole­gów; w cza­sie gdy mnie bito, oni mar­zli.

      Następ­nego dnia z rana Sie­ro­szapka wypro­wa­dzał nas do pracy, do wyrą­ba­nego jesz­cze w ciągu zeszłej zimy lasu, aby zbie­rać wszystko, co nadaje się do pale­nia zimą w żela­znych pie­cy­kach. Las rąbano zimą – pozo­stałe po wyrę­bie pnie były wyso­kie. Kar­czo­wa­li­śmy, wydzie­ra­jąc je z ziemi za pomocą dźwi­gni, piło­wa­li­śmy i skła­dali w sągi.

      Na rzadko sto­ją­cych wokół miej­sca naszej pracy drze­wach Sie­ro­szapka poroz­wie­szał „wie­chy” wią­zane z wyschnię­tej trawy, żół­tej i sza­rej, zakre­śliw­szy w ten spo­sób „zaka­zaną strefę”.

      Nasz bry­ga­dzi­sta roz­nie­cił dla Sie­ro­szapki ogni­sko na wzgórku – w cza­sie pracy jedy­nie kon­wo­jenci mają prawo do ogni­ska; naścią­gał rów­nież drew na zapas.

      Śnieg, który spadł przed­tem, wydmu­chały wia­try. Zasty­gła, oszro­niona trawa śli­zgała się w rękach i zmie­niała swą barwę przy dotknię­ciu ludz­kich rąk. Na pagór­kach marzł gór­ski głóg; jego ciem­no­li­liowe, przy­mro­żone jagody miały nie­zwy­kły aro­mat. Jesz­cze smacz­niej­sze od owo­ców głogu były brusz­nice, tknięte już mro­zem, przej­rzałe, sza­ro­błę­kitne… Na kró­ciut­kich, pro­stych gałąz­kach zwi­sały jagody łochyni – jaskra­wo­nie­bie­skiego koloru, zmarsz­czone jak pusta sakiewka, ale zawie­ra­jące w sobie ciemny, nie­bie­sko­czarny sok o nie­wy­po­wie­dzia­nie dobrym smaku.

      Jagody tknięte mro­zem były zupeł­nie nie­po­dobne do doj­rza­łych, soczy­stych jagód. Smak ich był o wiele bar­dziej deli­katny. Ryba­kow, mój kolega, zbie­rał jagody nie tylko w cza­sie „przerw na pale­nie” – zbie­rał do puszki po kon­ser­wach – lecz i w chwi­lach, gdy Sie­ro­szapka patrzył gdzie indziej. Jeżeli Ryba­kow uzbiera pełną puszkę, to kucharz oddziału straż­ni­ków da mu chleba. Przed­się­wzię­cie Ryba­kowa sta­wało się od razu ważną sprawą.

      Ja nie mia­łem takich zamó­wień i sam zja­da­łem jagody, ostroż­nie i chci­wie, przy­ci­ska­jąc każdą z nich do pod­nie­bie­nia; słodki, aro­ma­tyczny sok roz­du­szo­nej jagody na moment mnie odu­rzał.

      Nie mia­łem zamiaru poma­gać Ryba­ko­wowi w zbio­rze, a i on sam nie chciałby tego, bo trzeba by się dzie­lić chle­bem.

      Puszka Ryba­kowa zapeł­niała się zbyt wolno, jagody poja­wiały się coraz rza­dziej. Nie­po­strze­że­nie, nie zauwa­żyw­szy tego, pra­cu­jąc i zbie­ra­jąc jagody, przy­bli­ży­li­śmy się do gra­nicy „strefy” – wie­chy zawi­sły nad naszymi gło­wami.

      – Uwa­żaj no – powie­dzia­łem do Ryba­kowa – wra­camy.

      A z przodu, przed nami, były kępki z owo­cami głogu, łochyni i brusz­nicy… Widzie­li­śmy je od dawna. Drzewo, na któ­rym wisiała wie­cha, powinno by stać dwa metry dalej.

      Ryba­kow wska­zał na nie­na­peł­nioną jesz­cze puszkę, na zni­ża­jące się nad hory­zon­tem słońce i z wolna zaczął pod­cho­dzić do cza­row­nych jagód.

      Sucho szczęk­nął strzał i Ryba­kow padł mię­dzy kępy twa­rzą w dół. Sie­ro­szapka, wyma­chu­jąc kara­bi­nem, wrzesz­czał:

      – Pozo­stać na miej­scu, nie pod­cho­dzić!

      Sie­ro­szapka zare­pe­to­wał i wystrze­lił ponow­nie. Wie­dzie­li­śmy, co zna­czy ten drugi wystrzał. Wie­dział o tym rów­nież Sie­ro­szapka. Powinny być dwa wystrzały, pierw­szy zazwy­czaj uprze­dza.

      Ryba­kow leżał pomię­dzy kępami, nagle zma­lały. Niebo, góry, rzeka były ogromne, i Bóg jeden wie, ilu ludzi można uło­żyć w tych górach na ścież­kach, wśród pagór­ków.

      Puszka Ryba­kowa sto­czyła się daleko, zdą­ży­łem ją pod­nieść i scho­wać do kie­szeni. Być może dadzą mi chleba za jagody – wiem prze­cież, dla kogo zbie­rał je Ryba­kow.


Скачать книгу