Miasto noży. Wojciech Mucha
Małpa liczył też segmenty z książkami i symetrycznie lub przypadkowo porozwieszane na ścianach obrazy, zdjęcia i makatki. Porównywał obnażaną przez jarzeniówki nagość ścian jednych mieszkań z ciepłem witych przez dekady gniazdek, gdzie światło spod mlecznych kloszy padało na plusz miękkich zasłon. Widział w tych maszynach do mieszkania wystawioną na przypadkową ocenę intymność, gdy jakaś para tuliła się w tańcu do nastrojowej muzyki albo gdy po wszystkim na tle czerwonego półmroku rysowała się półnaga postać o twarzy rozświetlanej żarem papierosa. Obok starsza kobieta w niebieskiej podomce miotała się nad niewidocznym rozmówcą, wznosząc ręce pod sufit i – najwyraźniej – krzycząc. Ktoś z mieszkania na parterze szukał alkoholu w barku paździerzowego segmentu, nagus na trzecim wieszał w pośpiechu ręcznik na balkonie, spiesząc się, by nikt nie przypisał mu ekshibicjonizmu. W większości mieszkań światła migały jednak za kotarami, zasłonami i firanami, nie wpuszczając wścibskich oczu sąsiadów z naprzeciwka i wzroku Małpy skrytego pod daszkiem rozdzielni elektrycznej. A potem światła gasły – jedno po drugim. I ciemność okrywała bezrobotnych niespokojnym snem. Spokojnym zaś – idiotów, zasłużonym – zmęczonych, szarpanym – alkoholików, a płytkim – cierpliwe matki.
Bloki. Od ich dachów, z których widać wieże kościoła Mariackiego, szczyty Tatr i kominy elektrociepłowni w Łęgu, po podziemia ufortyfikowanych jak schrony przeciwatomowe piwnic. Piwnic, w których mieszkańcy, jakby szykując się na kataklizm, trzymają przedmioty, które „mogą się przydać”: słoiki, meble, sztućce, stare dywany, miednice, nocniki, dziurawe opony, zdekompletowany sprzęt RTV, gwoździe, nakrętki, resztki smarów, lakierów, farb i klejów. Starcy, ubodzy i zapobiegliwi – wszyscy – wypełniają piwnice słoikami przetworów z datami opisywanymi drżącą ręką na papierowej taśmie z gęsią skórką: lipiec 1992, czerwiec 1995 i tak dalej, aż do września 1997. Niektórzy wciąż gromadzą cukier i mąkę. Doświadczonym wojenną traumą i komunistycznym niedoborem nie idzie wytłumaczyć, że to niepotrzebne, że już nie braknie. Gdy po śmierci pamiętającego Sachsenhausen staruszka opróżniano jego mieszkanie, okazało się, że skamieniałe paczki z cukrem trzymał w jednej z bieliźniarek chyba od czasu kryzysu kubańskiego.
* * *
Małpa spojrzał na dłoń, którą ciasno owijał szeroki pas wojskowy ojca. Ciężka klamra zwisała na około pół metra. Wystarczająco, by zadać celny cios z bezpiecznej odległości. Pozostali w większości również nie szli z pustymi rękami. Ktoś nieudolnie chował pod kurtką zawilgnięty palik, jeszcze przed chwilą podtrzymujący sadzonki w ogródkach działkowych okalających park, w którym się znajdowali, a który o tej godzinie omijali wszyscy mieszkańcy okolicznych osiedli. Ktoś inny miał ze sobą młotek, jeszcze ktoś – znaleziony w pawlaczu metalowy element od konstrukcji namiotu. Wszystko to dodawało im pewności siebie, podobnie jak wypalane w pośpiechu, chowane w wolnych dłoniach papierosy. Były obrzydliwe – Grot, Męskie, Bravo. Dwa złote za paczkę – tyle mógł kosztować tylko tytoń dla bezdomnych, alkoholików i nastolatków z wątłym kieszonkowym. Tylko Paweł mełł w zębach kolejnego maxwella od Browarnika.
Wąską alejką wyszli z ciemnego parku i skierowali się w stronę szkoły. Szli, rozglądając się wokół, a Małpa pomyślał przez chwilę, że zachowują się trochę tak, jakby na tym obcym osiedlu zza każdego drzewa i samochodu miała ich napaść chmara zbójcerzy. Nic takiego się nie działo, czteropiętrowe bloki Azorów stały, niezmiennie szare i milczące, jak kolejka w urzędzie pracy.
Ślepa, dochodząca do parku osiedlowa ulica oddzielała szkołę od zabudowań. Teraz była pusta i ciemna. Sąsiadujące z nią bloki nie miały balkonów, a jedynie wypierdolniki, takie same jak w mieszkaniu Browarnika. Skutkowało to tym, że mieszkańcy nawet późną jesienią suszyli pranie na sznurach rozciągniętych pomiędzy drzewami rosnącymi nieregularnie na wydeptanych trawnikach. Szkoła – podobnie jak bloki i całe osiedle – powstała w czasach Gomułki. Była odpowiedzią na uroczystości tysiąclecia chrztu Polski. „Tysiąc szkół na tysiąclecie Państwa Polskiego”. Ta na Azorach była któraś z kolei i nie wyróżniała się niczym szczególnym od sobie podobnych, złożona z takich samych prefabrykatów jak pozostałe. Betonowe boisko, sala gimnastyczna, dwa piętra, kilka pracowni z tekturowymi tablicami: w historycznej – Poczet królów Polski Jana Matejki, w geograficznej – mapy Europy i świata, w biologicznej – przekrój żaby. Na pierwszym piętrze – sklepik szkolny z oranżadą w woreczkach i gabinet wiecznie nieobecnej higienistki. Na parterze – świetlica, w podziemiach – stołówka, szatnie i harcówka. Za przylegającą do budynku salą gimnastyczną – mieszkanie woźnej, której mąż właśnie, dopiwszy czwarte piwo, usnął przed telewizorem.
Przeszli gęsiego przez dziurę w ogrodzeniu i stanęli w cieniu sali gimnastycznej, tuż pod trójkolorowym napisem „WIELKA WISŁA” i herbami drużyn zaprzyjaźnionych z fanami Białej Gwiazdy – Śląska Wrocław, Jagiellonii Białystok i Lechii Gdańsk. Z boiska dobiegały śmiechy i głośne rozmowy. Tamci stali w przeciwnym rogu budynku, na wysokości szatni ósmych klas – zbici w grupkę, którą odcinało od wrześniowej szarugi kilka papierosianych ogników. Nie mogli ich widzieć.
Dwunastu na ośmiu. Tamtych szło łatwo policzyć, stali w pobliżu jedynej czynnej latarni, rzucającej światło na winkiel budynku. Intruzi mieli liczebną przewagę, nie wiedzieli jednak, czy tamci to ich rówieśnicy – szesnasto-, siedemnastolatkowie, czy może starsi wiekiem amatorzy wieczornej wódki z plastikowego kubka, lub – nie daj Boże – ktoś z Dragonsów – doborowej ekipy chuliganów, których na tym osiedlu było co najmniej kilku, a w całym Krakowie – kilkudziesięciu. Z nimi nie mieliby szans, nawet przy dwukrotnej przewadze, a starcie – w najlepszym razie – skończyłoby