Miasto noży. Wojciech Mucha
wycofa, jest rozjebany – syknął Browarnik i pstryknął niedopałkiem w trawę. Nikt nie zaprotestował. Zaciągnął na twarz kominiarkę. – Jazda z kurwami! – krzyknął.
Puścili się biegiem w stronę stojących pod latarnią.
– Łooo–wcy – Psóóóów – Craaacoviaaa – wrzasnął Bartek, a reszta dołączyła się do okrzyku już po pierwszej sylabie. Paweł też wrzeszczał, podświadomie licząc, że może tamci uciekną i starcie będzie można zapisać na plus bez konieczności konfrontacji. Tamci, zaskoczeni, stanęli jak wryci. W ciemności nadbiegająca grupa wyglądała przerażająco – kominiarka w biało-czerwone pasy, twarze zamaskowane bandanami, kaptury na głowach i widoczne uzbrojenie. Małpa, Browarnik i Kiki biegli na początku, jak charty rzucone w pościg za uciekającym zającem, reszta bardziej truchtała i widać było, że nie palą się do awantury. Ostatni wlókł się tempem marudera, również licząc, że do niczego nie dojdzie albo przynajmniej – w najgorszym razie – że za chwilę będzie po wszystkim.
Napadnięci przeczuwali najgorsze. Nikt nie mógł dostrzec, że najstarszy z nadciągających nie ma jeszcze osiemnastu lat, a najmłodszy, wrzucony w sytuację, która przerastała go niemal tak samo jak wzór na pole trójkąta, przed dwoma tygodniami poszedł do szóstej klasy.
Po chwili otumanienia napadnięci zorientowali się w sytuacji i rzucili do ucieczki. Czterem udało się przeskoczyć wysokie ogrodzenie, dla reszty było już za późno. Pierwsze z ciosów, które na nich spadły, były chaotyczne, jakby zadawane przez nieumiejącego się bić ucznia, który – wykończony prześladowaniami – wreszcie postanowił się zemścić, bijąc na oślep i czym popadnie. Kilka osób kopało zwiniętego pod szkolnym murem nastolatka w granatowym dresie z żółtymi lampasami. Inny z napadniętych, łysy osiłek w wytartej dżinsowej kurtce i wojskowych spodniach, podjął próbę walki na pięści, i zapewne by ją wygrał – był wyższy i silniejszy od każdego z napastników. Szczęśliwie jednak udało się go obalić, waląc młotkiem w ramię.
– Po nogach, po nogach, nie po głowie! – krzyknął Małpa, widząc, że Kiki zamachuje się palikiem na głowę leżącego, chowającego twarz w ramionach Turonia. Przed tygodniem Turoń skroił pod kościołem koszulki dwóm małolatom, którzy z głupoty lub nierozwagi postanowili wracać z meczu, nie dość że sami, to jeszcze autobusem przejeżdżającym przez teren Wisły. Pech chciał, że Turoń i reszta ustawili się wówczas na przystanku i od razu wypatrzyli wrogów. Młodych wywleczono z autobusu i po szybkiej kontroli odkryto koszulki. I choć skończyło się na kilku kopniakach, obaj wracali na osiedle nadzy od pasa w górę. Dzisiejszy wjazd pod szkołę miał być odwetem.
Oprócz Browarnika, Małpy i Kikiego – trójki prowodyrów wjazdu – reszta patrzyła na akcję z boku lub markowała ciosy, dodając sobie odwagi przekleństwami wyrzucanymi ledwo zmutowanymi głosami. Kopniaki, pięści i mało zdecydowane uderzenia przywleczonymi z parku kijami spadały na wiślackich z coraz mniejszym impetem. A potem zapadła cisza.
Z czterech nieszczęśników, którym nie udało się uciec, zostało dwóch. Turoń oberwał najbardziej, siedział na płask na ziemi i trzymał się za głowę. Drugi z niedobitków, ten w dresie, marzył tylko o tym, by niczym cyborg T–1000 z filmu o Terminatorze przetopić się przez ścianę wprost do szatni ósmej „D”.
Napastnicy nie wiedzieli, co z nimi zrobić, zwłaszcza że ofiary patrzyły na nich z przerażeniem, ewidentnie wciąż nie rozumiejąc, z kim mają do czynienia. Docierało do nich tylko, że zamaskowani mają tyle wspólnego z chuliganami z Łowców Psów, że mogą co najwyżej być ich chłopcami na posyłki lub asystować przy piwie przed meczem, i to tylko wówczas, gdy nie mówi się o niczym ważnym. Ten w dresie wykorzystał moment nieuwagi i czmychnął wzdłuż budynku. Turoń siedział skulony z głową w dłoniach, ale i on już chwilę temu odetchnął w duchu. Fakt, że od kilkunastu sekund nikt go nie uderzył i że – pomimo wszystko – nie krwawi, utwierdzał go w przekonaniu, że wjazdu dokonali tacy, jak on: aspirujący. Widział to zresztą po ich wątłych posturach i ciuchach, z których większość stanowiły, jeśli nie liche podróbki z Kleparza lub Tandety, to bezbarwne ubrania, jakich pełno na przeciętnym uczniu każdej szkoły. Tak, to był chcący się wykazać narybek, młodzi, których po obu stronach Błoń jest co najmniej kilkuset.
– To za małolacika, kurwo – ryknął Małpa, stojąc nad nim. Zamachnął się i uderzył go pasem w plecy, a Browarnik z całej siły kopnął go w goleń, tak że Turoń aż zwinął się z bólu, krzycząc w niebogłosy. Krzyk zagłuszył zbliżający się dźwięk syreny.
– Spierdalamy! – krzyknął ktoś i wszyscy rzucili się do ucieczki. Drogę do parku pokonali w kilkanaście sekund, kotłując się przez chwilę przy dziurze w ogrodzeniu. Wbiegli w alejkę, wrzucili kije pomiędzy ogródki działkowe. Ten z młotkiem postanowił jeszcze zakończyć wjazd mocnym akcentem i zadając drugi cios tego wieczora, wybił nim przednią szybę w starej skodzie 105, stojącej na końcu ślepej uliczki. Potem wszyscy rozpłynęli się w ciemności.
Po chwili Turoń wyzbierał się do kupy i otrzepał ubranie. Ocenił straty. Nie było źle. Oprócz potwornego bólu nogi miał tylko kilka guzów na głowie i zabłoconą kurtkę. Splunął przekleństwem i otrzepał się w blasku latarni. Spojrzał na ulicę, z której dochodził sygnał, i po której po chwili przemknął wóz straży pożarnej. Obity przelazł przez kratę i poszedł w stronę osiedlowego baru.
*
Było już dobrze po dwudziestej drugiej, kiedy czerwony volkswagen golf trzeciej serii zatrzymał się na końcu parkingu przy osiedlowym pawilonie. Nieliczne latarnie i odległość od bloków sprawiały, że w obawie przed złodziejami nikt nie zostawiał tu samochodu na noc. Teraz, oprócz golfa, stał tu tylko wrośnięty w ziemię, ogołocony ze wszystkich możliwych części wrak starego fiata 131 miriafiori i przykryty brezentową plandeką wiekowy trabant jakiegoś emeryta. Wkoło