Miasto noży. Wojciech Mucha
na stację – rzucił do dzielnicowego. Jego partner odetchnął z ulgą, wsiadł do samochodu, przetarł wąsy i skinął potakująco do partnera.
– Masz fart, jeszcze się spotkamy – warknął na to dzielnicowy. – Się wie, panie aspirancie, też mam ich dość – dodał w stronę tajniaka konfidencjonalnym tonem.
Dobosz puścił Małpę, którego prawy, rozgrzany od silnika poloneza policzek przypominał teraz czerwony placek.
– Spierdalaj do domu – rzucił tonem, jakby właśnie darował mu życie.
– Na derby idziesz? – rzucił nieoczekiwanie do Małpy niższy z tajniaków. O dziwo zrobił to tonem pojednawczym, jakby chciał uspokoić Pawła. Chłopak pokręcił głową w sposób niewyrażający niczego konkretnego.
Polonez z tajniakami wycofał się na ulicę i ruszył w stronę wylotu z osiedla, zaraz za nim podążył volkswagen dzielnicowego. Małpa chwilę patrzył za zanikającymi za rogiem pojazdami, podniósł z ziemi okładkę i cofnął się dwa kroki. Otrzepał ortalion z deszczu i przyłożył mokrą dłoń do rozpalonej twarzy. Z kaptura wyciągnął zrolowaną kominiarkę, którą szczęśliwie zdążył tam schować przed policjantami.
– Czterysta osiemdziesiąt, czterysta osiemdziesiąt jeden… – Pomaszerował w stronę domu. W oknie pokoju rodziców było już ciemno.
* * *
Siedzieli w trójkę na oparciu ławki stojącej przy końcu czteropiętrowego bloku. Krążył joint, co chwila wybuchały śmiechy. Właśnie przestał padać deszcz, więc postanowili wyskoczyć jeszcze na przedsenną zjarkę.
– Twarz niezła, dobre cycki, nogi krzywe, krótkie jakieś. Mogłyby się z Diną na nogi zamienić – rozwodził się nad osiedlowymi pięknościami siedemnastolatek w bluzie z kapturem.
Podawali sobie skręta, a słodki dym unosił się w wilgotnym powietrzu. Miejsce mieli trochę przypałowe – nie sposób było dostrzec stąd ewentualny patrol policji i w razie czego nie było gdzie uciekać. Lubili tu jednak siedzieć, kąt był także poza zasięgiem wzroku wścibskich mieszkańców. Do zaułka nikt nieproszony się nie zapuszczał, ławka stała pod wierzbą płaczącą, z boku i z tyłu otoczona była ścianą gęstego żywopłotu, a z trzeciej strony – pozbawioną okien boczną ścianą bloku. Na ścianie ktoś żegnał się z szacunkiem: „Gufi sprzedał. JEST PAPIER” – głosił napis.
Donoszenie policji – niezależnie od tego, czy spowodowane słabym charakterem, wymuszeniem zeznań, czy świadomą współpracą – oznacza jedno: jesteś martwy. Podejrzenia zawsze potwierdza się „papierem” z akt śledztwa, ale policja, prokuratura i sądy nie dbały szczególnie o anonimowość swoich informatorów, więc „papier” znajduje się zawsze. Krąży potem po osiedlu, kopiowany i przedstawiany jako corpus delicti, a konfidenta spotyka zawsze to samo – spluwanie w twarz, regularne pobicia, długotrwałe nękanie skutkujące niejednokrotnie wyprowadzkami w odległe części Krakowa, zmianami szkół i towarzystwa, choć zła fama oczywiście ciągnie się za nim jak wnętrzności lub nawet go wyprzedza. Gufi miał pecha – wpadł na kradzieży kołpaków i stwierdził, że nie będzie sam za wszystko odpowiadać. I choć na komisariacie zeznał bez protokołu – po prostu powiedział obiecującym poufność policjantom, kto towarzyszył mu podczas kradzieży – nie spodziewał się, że przed sądem będzie musiał potwierdzić zeznania. Ostatecznie Gufi wraz z byłymi kamratami usłyszeli wyroki w zawieszeniu, ale wyklęcie z osiedla miało dla niedoszłego gangstera potrwać dożywotnio.
Niektórym wychodziło to na dobre – zmieniali otoczenie, kończyli szkoły, znajdowali pracę. Część spadała jednak w rejony pełne sobie podobnych ludzi bez pleców, bez przyjaciół, bez perspektyw, wyklętych przez miasto, które odwracało od nich twarz za każdym razem, gdy się pojawiali. W tym towarzystwie na jakiekolwiek zasady nie było już miejsca.
Na końcu bloku świeciła się tylko jedna latarnia, którą zresztą – jak wszystkie inne na osiedlu – można było wyłączyć, kopiąc w puszkę z kablami. Żarzył się także skręt, podawany od prawej do lewej i z powrotem.
– E tam, pierdolisz, Areczek, dobre cycki… Ja wole dłonióweczki. Takie, jak ma ta Agatka z delikatesów – zżymał się ubrany w czapkę typu full cap licealista w typie koszykarza.
Zaciągnął się mocno dymem i wypuścił chmurę; dym utworzył żagiel, unoszący się pod daszek czerwonej czapki z logiem New York Yankees, prezentu od ciotki z USA. Wciągnął smugę przez nos i wypuścił z powrotem ustami, puszczając foremne kółko i oddając jointa koledze.
– Agatka – zajebista. Tylko niedostępną zgrywa. Łazi po sklepie jak dama, jak wędlinę kroi, to obrażona, żeby sobie pazurów nie połamać – przyznał Areczek.
W tym momencie kilka metrów od ławki zatrzymał się rower, na którym siedział nieznany im chłopak. Wyglądało na to, że przypadkowo wjechał w zaułek, bo od razu zawrócił i odjechał.
– A ten co, jebany? – spytał koszykarz.
– Nie mam pojęcia, jakiś lamus, jebać go – odpowiedział Areczek, zaciągając się po raz kolejny. – Ja do tej Agatki to podbiję. Ostatnio jak wydawała mi resztę, to mnie w dłoń pogłaskała, a wiesz, że ona się brzydzi wydawać na rękę i zawsze awanturuje się z menelami, co przynoszą jej klepaki i butelki. Kozackie ma to jaranie Małolacik – dodał i przekazał wreszcie jointa do ostatniego, wyraźnie zniecierpliwionego towarzysza, który siedział skrzywiony jak po wypiciu octu siedmiu złodziei*.
– Kurwa, romantyk się znalazł. Ależ ty pierdolisz, Areczek. Zakochałeś się, a Agatka może i dobra dupa, ale to jak grypa – każdy ją miał – odparł ten trzeci, ostrzyżony na jeża brunet w sztruksowej kurtce z puchatym kołnierzem. – Mam typów, co z nią chodzili do jednej klasy do spożywczaka,