Honor. Lene Wold
– z plemion Wadi Sirhan na północnym wschodzie Jordanii, Bani Sachr w centrum, Huwajtat na południu, a także palestyńscy podróżni z Beer Szewy. W tamtych czasach tylko siedem procent ludności kraju nadal stanowili koczownicy, ale w Ma’anie można było zobaczyć rozległe skupiska czarnych, długich i wąskich namiotów czepiających się zboczy podmiejskich wzgórz.
Rahman i jego rodzina nie należeli do żadnego plemienia beduinów, lecz do częściowo osiadłego rodu z okolic Ma’anu. Mieszkali zwykle w jednym miejscu przez okrągły rok, w czymś w rodzaju niedużej wioski. Rodzice, stryjowie i dziadkowie ze strony ojca hodowali owce i kozy, zarabiając na życie handlem wymiennym.
Tego dnia musiało być co najmniej czterdzieści stopni. Rahman miał na sobie jasnoniebieską dżalabiję z paroma żółtymi plamami po obiedzie z poprzedniego dnia. Pot sączył się z niego, perlił się na ramionach i skapywał na suchy piasek pustyni. Rahman był dumny, że jest na targu z Nasirem, najpopularniejszym chłopakiem w szkole, znanym ze swego donośnego głosu i długiej ciemnej brody. Nasir miał więcej zarostu na twarzy niż reszta klasy razem wzięta na głowach, mawiał ojciec i dodawał, że brat wyglądał na dorosłego mężczyznę już jako dziesięciolatek. Jego słowa sprawiały, że Rahman czuł się mały i nic niewart, bo właśnie też już skończył dziesięć lat, ale na brodzie miał zaledwie cztery jasne włoski.
Rahman uwielbiał przebywać z bratem sam. Mógł wtedy robić, co mu się podoba, a ojciec o niczym nie wiedział. Z Nasirem wszystko było dozwolone, i dopóki był obok niego, nikt nie ważył się mu dokuczać.
Na małym placu ludzie tłoczyli się wokół dołu w gorącym piasku. Mężczyźni wyciągali szyje, a kobiety stawały na palcach, żeby lepiej widzieć. Mlaskały językami, pogadywały z sąsiadkami, dreptały tam i z powrotem, żeby znaleźć najlepsze miejsce.
Wcześniej tego ranka Rahman nie miał odwagi iść na targ. Bał się, że zacznie krzyczeć albo zwymiotuje, albo, w najgorszym razie, się posika. Ale teraz, gdy już się tu znalazł, przestał się bać, jak zareaguje. Nasir stał tuż obok niego i wyglądał bardziej na zaciekawionego niż wystraszonego tym, co miało nastąpić. Rahman pomyślał, że wszystko pójdzie dobrze, jeżeli tylko będzie zachowywał się jak starszy brat.
W dole, na drodze, pojawiła się czarna jak smoła furgonetka podskakująca na wybojach. Zebrany tłum zamarł, odwróciły się głowy.
Za samochodem pędzącym przez piaszczysty teren wzbijała się kłębiasta chmura kurzu, która zawisła na jaskrawobłękitnym niebie.
– Niech Allah ma nas w opiece – wyszeptała jedna z kobiet w pobliżu. Rahman spostrzegł, że ma zaczerwienione oczy.
Pomyślał o Masumie. O jej zabawnym małym nosku i oczach, które były szafirowe w słońcu, za to zielone w cieniu. Wyglądała inaczej niż pozostałe dzieci, jej rodzina wywodziła się spoza Jordanii. Przypomniał sobie, jak chwaliła się, że jest od niego silniejsza. „Masuma mocna”, przedstawiła mu się, gdy pierwszy raz się spotkali. Nie była jak inne dziewczynki. Przypominała raczej chłopca. Małego chłopca w hidżabie i czerwonych sandałkach.
Furgonetka zahamowała ostro na skraju placu, obrzucając tłum tysiącem ziaren piasku. Kobiety odwracały głowy i zakrywały twarze szalem, żeby ochronić oczy.
Z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni, których Rahman nigdy wcześniej nie widział. Jeden miał turban i bujną brodę do piersi. Twarz drugiego, poza wąską szczeliną na oczy, całkiem zasłaniał czarny szal.
Strasznie wygląda, pomyślał Rahman, widząc ciemne oczy obcego, który intensywnie wpatrywał się w tłum.
– To najstarszy stryj – wyszeptał Nasir, wskazując na mężczyznę w czerni. Rahman słyszał o nim wcześniej, że to uczony mąż, który potrafi rozsądzić między dobrem a złem. Nie żaden zwykły człowiek jak Rahman czy Nasir. Przypuszczalnie przybył z Arabii Saudyjskiej lub z Iraku, gdzie mędrcy zdobywali wykształcenie w porządnej madrasie – uczelni, w której studiowali islam.
– Salam alejkum – powiedział ten w czarnym ubraniu i utkwiwszy wzrok w jednym z mężczyzn w tłumie, podszedł do niego. Ten, jak się okazało, był ojcem Masumy; drobny, wątły człowieczek o ciemnej twarzy pooranej zmarszczkami. Nos miał płaski, szeroki, a oczy przekrwione od słońca. Głowę zakrywała mu klasyczna chusta w czerwoną kratę, zwana hatta, jaką nosi większość beduinów, opasana agalem z grubego czarnego sznura. Wyglądał na smutnego, lecz przywitał przybysza z szacunkiem.
Ten w czerni otworzył skrzynię ładunkową furgonetki i w środku ukazała się para dziecięcych stóp. Przez tłum zebranych znowu przebiegł szmer. Mężczyzna schylił mocny kark, podniósł dziewczynkę z samochodu i ostrożnie postawił ją na ziemi. Miała na sobie biały strój, kontrastujący ostro z czarnym mężczyzną i brązowym krajobrazem.
To Masuma, rozpoznał Rahman, i zauważył, że mała ma na stopach ciemnoczerwone sandałki, które tak bardzo lubiła, prawie nieużywane.
– Zakopią ją z jej wszystkimi rzeczami? – zapytał brata, ale Nasir tylko spojrzał na niego z góry i powiedział mu, żeby nie zadawał głupich pytań.
Ten w czerni kazał Masumie iść w stronę dołu w piachu, wokół którego czekał tłum. Podniosła oczy na obcego mężczyznę i zmrużyła je od słońca. Potem ruszyła przed siebie niepewnie, a Rahman zobaczył, że ręce ma związane z tyłu.
– Czemu związali jej ręce?
Brat popatrzył na niego i pokręcił głową.
Kiedy Masuma brnęła przez pustynny piach, Rahman poczuł, jak z każdym jej krokiem narasta podniecenie tłumu. Próbował spotkać jej wzrok, ale ona nie zwróciła na niego uwagi. Może go nie widziała wśród tych wszystkich obcych dorosłych. A może tylko udawała, że nie widzi. Jak zawsze, gdy była smutna albo zła.
Miał ochotę pomachać do niej, lecz ona nie podnosiła głowy. Wbiła spojrzenie w cień na piasku, jej i człowieka idącego przy niej. Może liczyła swoje ostatnie kroki.
Wygląda inaczej niż zwykle, pomyślał Rahman. Włosy miała zmierzwione. Ciało zmizerniałe.
– Masuma – wyszeptał, ale go nie usłyszała przez gwar tłumu.
Przez moment zapragnął, żeby wszystko mogło być jak dawniej. Żeby znów mogli się spotkać. Jak już będzie po wszystkim. Chciał ponownie usłyszeć jej śmiech i zobaczyć kształtny charakter pisma zdobiący jej książki. Z kim ma się bawić i kogo ma winić, jeżeli ona teraz zniknie? Masuma nigdy go nie zdradziła. Nie wypaplała, że to on podkradał świeży chleb, ledwo co upieczony przez jej mamę. Że brał go do domu, dla rodziny. Masuma nigdy go nie spytała dlaczego. Nie wybrzydzała na brudne ciuchy, w których chodził. Nie zwymyślała go, gdy ukradł papier z jej szkolnego plecaka. Obrzuciła go tylko wymownym spojrzeniem – i na tym koniec, rozumiała. Zła była jedynie wówczas, kiedy ją wyśmiewał przed innymi dziećmi. Nikt nie potrafił się tak złościć jak ona wtedy.
Może kiedyś by się pobrali, pomyślał Rahman, ale teraz ona to zaprzepaściła. Zgrzeszyła cudzołóstwem, tak powiedział Nasir, chociaż Rahman nie całkiem rozumiał, co to znaczy. Jeszcze nie wiedział, czym sobie zasłużyła na tę karę, słyszał tylko, jak jego ojciec mówi, że to ohydne karać w ten sposób jeszcze dziecko i że ci, którzy chodzą oglądać coś takiego, nie rozumieją islamu.
Rahman rozejrzał się dokoła, patrzył na mężczyzn i kobiety. Wyglądali zwyczajnie, jak ludzie, ale żadna z kobiet nie miała rozpuszczonych włosów i nie była ubrana w sukienkę jak jego mama. Kobiety miały na sobie madragi – czarne stroje kryjące je od stóp do głów – albo sauby – długie czarne suknie zdobione różnymi haftami. Mężczyźni zaś nosili tradycyjne dżalabije, jasnobrązowe, niebieskie lub szare. Większość kobiet miała na głowach szale.
Pośrodku tłumu tamten obcy kazał Masumie się zatrzymać. Przystanęła, podniosła wzrok na zgromadzonych