Do kina czy na film?. Blythe Roberson

Do kina czy na film? - Blythe Roberson


Скачать книгу
na Facebooku, czerpałam z najbardziej dramatycznych tekstów piosenek Taking Back Sunday, nie podając źródła. Chichotałam z tym chłopakiem na biologii, aż w końcu nauczyciel nas rozsadził i umieścił w dwóch przeciwległych końcach klasy. Za często gadaliśmy, a potem wpakowaliśmy się w jeszcze większe kłopoty, bo mimo dzielącej nas odległości wymienialiśmy uśmiechy i wpatrywaliśmy się w siebie z dziwacznymi minami. Poświęciłam mnóstwo czasu na tłumaczenie koleżankom, że on wcale nie jest kretynem i naprawdę musi dalej chodzić ze swoją konwencjonalnie pociągającą, popularną chrześcijańską dziewczyną. Robiłam to przez całe liceum i nie przyniosło mi to nic dobrego. Nie zaowocowało nawet dobrą sztuką, ponieważ wtedy myślałam, że w dorosłym życiu będę prezydentem. (Jeszcze nie wiedziałyśmy, że kobietom nie wolno być prezydentami).

      A POTEM, dwa lata po college’u, jechałam trzy godziny z Seattle, gdzie spędzałam wakacje, do Portland, żeby pójść na drinka z tymże obiektem moich licealnych westchnień. Zaczęliśmy rozmawiać o feminizmie i okazało się, że ten facet nigdy nie słyszał o „uprzywilejowaniu”, a gdy wyjaśniłam, o co chodzi, nie chciał o tym słuchać. On, biały mężczyzna, nie dostawał w życiu wszystkiego, czego zapragnął, a w dodatku przeżył osobistą tragedię, więc w jaki sposób miałby mieć jakąkolwiek systemową przewagę, której nie mają kobiety i kolorowi? Ja mu na to: „Ech, ale przecież…”, „No bez jaj” i „Rasizm to system”, aż w końcu usłyszałam od niego (cytuję): „Bardzo się zmieniłaś od czasów liceum. Masz w sobie tyle złości. Nie podoba mi się to, jaka się stałaś”.

      Fakt, że powiedział to człowiek, o którym w latach 2004–2009 myślałam przez czterdzieści pięć procent czasu, był tak miażdżący, że wręcz komiczny. Nie miałam pojęcia, że można powiedzieć drugiemu człowiekowi, że nie podoba nam się to, jaki się stał – chyba że w filmach o superbohaterach, kiedy superbohater robi coś niebezpiecznie zbliżonego do użycia swojej mocy w złym celu. Czym prędzej wyjechałam z Portland, a gdy tylko opuściłam to miasto, zatrzymałam się na parkingu, żeby skoczyć na siku i napisać o tym spotkaniu wszystkim, którzy znali zarówno mnie, jak i obiekt moich licealnych westchnień, ale zdecydowanie bardziej lubili mnie.

      A dlaczego o tym wszystkim piszę? No wiecie… Chyba zdrowiej jest podkochiwać się w wielu chłopakach, rozpraszając w ten sposób swoją energię i nie skupiając jej na jednej osobie. Taka laserowa wiązka może być szkodliwa, skłaniać do nadmiernego inwestowania w tego faceta i w twoje wyobrażenia na jego temat. Ale wystarczy obdzielić nią pięćdziesięciu facetów, krzycząc: „Kocham się w was!”, tak jak pod koniec Spartakusa – to świetna zabawa, flirt, odpowiednia ilość energii i wszyscy wychodzą z tego zadowoleni. Bo właśnie tak kończy się Spartakus, prawda?

      UWIELBIAM myśleć o milionach mężczyzn, w których się podkochiwałam. Uwielbiam traktować ich jak małą grupę roboczą zebraną po to, by wziąć udział w mojej licytacji. Uwielbiam wyobrażać sobie, że całe kraje są zaludnione przez facetów, w których się podkochiwałam: że gdzieś daleko, na przykład na Wyspach Owczych, obiekty moich westchnień ubrane w swetry z wzorami warkoczy piją kawę z ceramicznych kubków, zachowując się nienagannie i z jakiegoś powodu nie mając pojęcia, że mnie znają.

      Uwielbiam, gdy zbyt wiele obiektów moich westchnień zjawia się na imprezie! O nie! Aż tylu facetów, w których się podkochuję! I w dodatku oni się znają! Całkiem jak w późniejszych sezonach Gry o tron, kiedy faworyci fanów spotykają się pierwszy raz, tylko że w mojej wersji jedynym fanem jestem ja sama i naprawdę mogę ich pocałować, pod warunkiem że wszyscy oprócz jednego pójdą do domu.

      Kiedyś byłam na pewnej imprezie. Przyszło na nią zbyt wielu facetów, w których się podkochiwałam, a gdy jeden z nich postanowił jechać do domu i zadzwonił po Ubera, z samochodu, który po niego przyjechał, wychylił się kierowca i krzyknął: „Blythe??! Roberson?”. On też był facetem, w którym się podkochiwałam.

      Doradzam im wszystkim ze szczerego serca, by spotkali w dżungli wystarczająco wiele kobiet, w których będą się podkochiwali, i by przeżyli z nimi własne przygody.

      „Ale ja nie znam milionów facetów, w których można się podkochiwać” – mówisz i co chwila wpadasz na ścianę, bo chodzisz z zamkniętymi oczami. Posłuchaj: jeśli spojrzy się na świat z życzliwością oraz szeroko otwartym sercem, wszyscy staną się atrakcyjni i będziemy po prostu pokazywali się od najlepszej strony. Każdy człowiek kryje w sobie cały wszechświat, trzeba go tylko skłonić, by mówił o tym, co naprawdę lubi (każdy oprócz… Jasona Segela). Jeśli uważnie się rozejrzysz, okaże się, że otacza cię mnóstwo interesujących ludzi i możesz zacząć się zastanawiać, czy przypadkiem nie powinniście lizać się nawzajem po językach.

      Tu nie chodzi o ciebie

      W podkochiwaniu się urocze jest to, że tak naprawdę wcale nie chodzi o osobę, w której się podkochujemy! Wybaczcie, obiekty moich westchnień: podobnie jak we wszystkich innych sprawach, w tej także chodzi wyłącznie o Blythe Roberson! (O mnie, nie o tę nastoletnią Blythe Roberson, która śledzi mnie na Instagramie i jest o wiele seksowniejsza oraz bogatsza ode mnie).

      Podkochiwanie się to w gruncie rzeczy miłosna energia – nosisz ją w sobie i docierasz do niej za pośrednictwem swoich wyobrażeń o drugim człowieku. To energia potencjalna miłości będąca odwrotnością energii kinetycznej związku, który faktycznie trwa. Platonicznym ideałem takiego podkochiwania się, w którym chodzi wyłącznie o tego, kto się podkochuje, jest podkochiwanie się przeżywane w dzieciństwie – bo niby co możesz zrobić z piątoklasistą, nawet jeśli on też się w tobie podkochuje? – albo wzdychanie do celebrytów. Wiemy, że nigdy ich nie spotkamy, a wręcz nie chcemy ich spotkać, bo takie spotkanie rozwiałoby nasze złudzenia i wszystko popsuło. (Pewnego razu szłam chodnikiem i z drzwi znajdujących się trzy kroki ode mnie wyszedł Tom Hiddleston. Pragnąc uniknąć spotkania z nim, instynktownie skręciłam w bok i wpakowałam się prosto na ulicę pełną samochodów). Dorosła kobieta też może czerpać miłosną energię potencjalną, wzdychając do jakiegoś mężczyzny w prawdziwym życiu. W takich wypadkach uzyskuje do niej dostęp za pośrednictwem wyobraźni i projekcji.

      Wyobraźnia: powiedzmy, że właśnie zasypiam albo jadę pociągiem i jestem zmęczona czytaniem przygnębiającej książki o apokalipsie, albo oglądam sztukę złożoną z samych wyrwanych z kontekstu cytatów ze Star Treka, co brzmiało wspaniale w teorii, ale w rzeczywistości sprawia, że żałuję, że w ogóle się urodziłam. Wykorzystuję takie momenty (i wiele innych!), aby rozmyślać o mężczyznach, w których aktualnie się podkochuję, i wyobrażać sobie wszystkie etapy naszego związku: od pierwszego pocałunku przez poinformowanie przyjaciół, że jesteśmy parą, zdobycie przeze mnie nagrody Emmy oraz jego postanowienie o bardzo wczesnym przejściu na emeryturę (o nie!) aż po przekonanie pięciu wartościowych przyjaciół, żeby przeprowadzili się z nami do Montany, gdzie wszyscy siedmioro wpadniemy do jakiegoś wąwozu i poniesiemy śmierć na miejscu.

      „DLACZEGO?! PO CO WYOBRAŻASZ SOBIE TYLE SZCZEGÓŁÓW związanych z kimś, KOGO PRAWIE NIE ZNASZ… TY… ŚWIRUSKO?” – pytasz. No cóż, pewnie ma to związek z tą sztuczką z psychologii sportu, kiedy dwieście razy wizualizujesz sobie serw tenisowy, a potem NAPRAWDĘ serwujesz lepiej w realu. To udowodnione! Dodałabym jeszcze: wyobrażam sobie cały przebieg związków z pociągającymi facetami, dlatego że cholernie #fajnie jest fantazjować o miłości do kogoś, zanim go poznasz i zanim on wszystko spieprzy swoją rzeczywistą-istniejącą-codziennością. W moich wyobrażeniach jest bardzo kulturalny i nie ma w sobie nawet odrobiny podświadomie wyuczonej nienawiści do kobiet. Szybko odpowiada na SMS-y, a nasz związek rozwija się równo i linearnie. To świetna rozrywka!

      Projekcja to nie tyle rozrywka bądź sposób na zabicie czterdziestu pięciu okropnych minut w teatrze, ile wykorzystanie wizji drugiej osoby w celu ustalenia, jakie cechy kochanka uważasz za istotne. Tavi Gevinson (zobacz Rookiemag.com) pięknie pisze o tym, że w byciu fanem koniec końców najważniejszy jest sam fan. Podaje przykład boysbandów,


Скачать книгу