Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
że Szymon Solański, mój właściciel (czytaj: niewolnik), zakochał się w doktorze Dłutce. Innej racjonalnej przyczyny ciągania mnie z tak dużą częstotliwością w progi oprawcy nie potrafiłem znaleźć.
Tym razem wymyślił sobie sztywniejącą łapę. Moją. Telefonicznie umówił nas na wizytę.
A potem doszło do kidnapingu.
Drzemałem niewinnie na kanapie i śniłem o pasztetce, gdy nagle zostałem pojmany przez długie, kościste łapska właściciela agencji detektywistycznej Solan (jednoosobowej i nie nazbyt prężnie działającej), zaniesiony do opartego zderzakiem o skrzynkę elektryczną przed naszym familokiem auta i wywieziony na ulicę Żołnierzy Września, gdzie mieściła się siedziba przychodni weterynaryjnej Psia Kostka zbudowana z betonu, szkła i tekowego drewna.
Ładna recepcjonistka z długim, czarnym ogonem lśniących włosów uśmiechnęła się (do mnie, nie do pokrytej trzydniowym zarostem gęby Solańskiego) i kazała nam poczekać na ławeczce. Może i wyglądam jak słodki misiaczek, ale trzeba wam wiedzieć, że duszę mam rogatą. Puściłem więc dyspozycję mimo uszu i ruszyłem z kopyta. Wprost na przeszkloną ścianę. Tak ją dokładnie wypucowali, że nie zauważyłem okna. Byłem święcie przekonany, że za rzędem szarych krzesełek jest już odkryta przestrzeń. Łupnięcie czachy o przeszkodę przywróciło mnie do rzeczywistości. A ta nie przedstawiała się bajkowo.
Utknąłem!
Solański próbował rozproszyć moją uwagę i zainteresować metalową miską z kranówą, którą częstowano tu skazańców. Popatrzyłem tylko na niego wzrokiem mówiącym „chybaś zgłupł”, i już nic więcej nie musiałem dodawać.
Namierzyłem drzwi wyjściowe i nawet podreptałem w ich kierunku, ale wtedy z korytarzyka prowadzącego do szeregu gabinetów kaźni dobiegł znajomy głos:
– Gucio i młody człowiek nazwiskiem Solański! No, chodźcie, chodźcie, co tam u was?
Odziany w zielonkawy kitel doktor Dłutko we własnej osobie wyszedł nam na spotkanie. Poczułem się wzruszony. Powitanie przez kompanię honorową to zbytek łaski. Z mojego powodu lekarz mógł się nie kłopotać.
– Co złego, to nie ja i do niewidzenia się z państwem – powiedziałem, ale jak zwykle nikt mnie nie zrozumiał. Albo po prostu psie zdanie się nie liczyło.
Wkroczyliśmy do gabinetu: oni żwawym krokiem, ja na wyprostowanych w geście obronnym łapach. Moje wysiłki na nic się jednak zdały, ponieważ podłoga wyłożona była jakimś śliskim świństwem i nie mogłem liczyć na zbawienne działanie tarcia.
– O, widzi pan! – zakrzyknął Solański, pokazując na mnie palcem.
Nieelegancko.
Doktor Dłutko ślepy nie był, to dlaczego miałby mnie nie widzieć? Poza tym upierałbym się przy twierdzeniu, że jeżeli komuś jest tu potrzebna pomoc specjalisty, to Szymonowi.
Nie mnie!
– No widzę – przyznał weterynarz. – Ślicznego małego kundelka. Czego pan od niego chcesz?
– Ma sztywną łapę! Tę tylną. To na pewno choroba stawów – postawił diagnozę geniusz.
Doktor Dłutko łypnął złowrogim wzrokiem na Solańskiego i przykucnął. Pogłaskał mnie po łebku, myśląc, że dam się nabrać na te ksiuty. Głupi nie jestem! Nie jestem też potomkiem pitbulla. Niestety. Gdyby tak się sprawy genetycznie potoczyły, z pewnością wbiłbym się doktorowi w aortę i więcej nie śmiałby ze mną zaczynać. A tymczasem stałem posłuszny jak ten baran i znosiłem macanki z tą odrobiną godności, która mi w tej przykrej sytuacji pozostała.
Dłutko się wyprostował, zatarł ręce i uniósł jedną brew.
– No trochę ma sztywną. I tak już będzie miał. Co pan zrobisz, skoro nic pan nie zrobisz?
Taką diagnozę to ja rozumiem! Uważam, że powinno się zdecydowanie częściej pozostawiać bieg rzeczy matce naturze, a nie zapaskudzać sobie organizm medykamentami. A już o dziobaniu niewinnych skalpelem nie wspomnę.
– Lekarstwo! – huknął mój pan. – Musi być jakieś lekarstwo!
– Będzie chodził jak na szczudłach. – Doktor Dłutko kontynuował, zupełnie nieprzejęty tym domorosłym eskulapem. – Ale przednie ma w porządku.
– Arth-ro-Vet! – sylabizował teraz detektyw, bo znów się naczytał jakichś bzdur w Internetach.
– No tak – sapnął weterynarz. – Wróżki. Różdżki. Homeopatia.
– Wiem, że to suplement diety, ale dawać mu?
– Może pan dawać.
– Pomoże?
– A nuż.
Po tej pouczającej wymianie zdań dostałem zapasowe recepty na stos innych trucizn, którymi mnie faszerowano rano i wieczorem, a potem doktor Dłutko przeszedł do konkretów.
– Jakim narodem rządzi się najłatwiej? – zadał Solańskiemu pytanie z rodzaju egzaminacyjnych.
Szymon podrapał się w czarny czerep.
– Głupim – strzelił.
Odpowiedź najwyraźniej usatysfakcjonowała konowała, ponieważ walnął dłonią w blat biurka i uśmiechnął się krzywo.
– Właśnie! – potwierdził. – No to pan zdajesz sobie sprawę, że już po nas.
Nie za bardzo interesuję się polityką czy też stopniem inteligencji Lachów, ale po tych niewesołych konstatacjach obiecałem sobie, że zacznę oglądać serwis informacyjny. Albo zaprenumeruję jakiś tygodnik opinii. Żeby być na bieżąco z sytuacją w nadwiślańskim kraju. „Politykę”. Bo nie jakieś „Od Rzeczy” czy „W Śmieci”. Albo to trzecie z błędem ortograficznym w tytule. Ignorantia legis non excusat. To samo dotyczy działalności władz państwowych.
Z filozoficznego zamyślenia wyrwały mnie niecichnące krzyki na naszej ulicy. Nie zdążyliśmy wysiąść z samochodu, a już wiedziałem, co jest grane.
Grana była Róża.
Róża Kwiatkowska.
– Jestem zaręczona! – wydzierała się dziennikarka, wychylając się przez otwarte na oścież okno swojego mieszkania na pierwszym piętrze familoka. – Z Szymonem Solańskim! Zaręczona! Ja jestem! Ja! Słyszycie?!
– Umrziki we grobie cie, dziołcha, słyszą – poinformowała Różę Brygida Buchta, której nawet przenikliwy styczniowy ziąb nie przekonał do porzucenia rytuału.
Polegał on na wysiadywaniu w oknie z pinczerkiem pod pachą. Świątek, piątek. Przy czym oboje, tak Buchtowa, jak i jej mało urodziwy pies, opierali się na kołdrze przywleczonej na parapet z sypialni. Obserwowali okolicę z uwagą i rejestrowali każde zdarzenie (począwszy od tego, że synek Michalików zaś nacharał na zol, a skończywszy na tym, że limuzyna z farorzem pędzi na pełnej pecie do pobliskiej Józefki na mszę w zacnej intencji, żeby pajac w czerwonych okularach znowu nie nazbierał więcej na chore dzieci niż kościelna organizacja).
Gospodyni dysponowała pamięcią, której mogłyby jej pozazdrościć komputery NASA. Gdyby przedstawiciele miejscowej policji mieli więcej oleju w głowie, regularnie konsultowaliby się z Brygidą Buchtą. Wykrywalność przestępstw na Cwajce, czyli w drugiej dzielnicy Chorzowa, wzrosłaby znacząco.
– Pierona! – ryknęła znowu, bo Kwiatkowska dalej informowała świat o rychłej zmianie swego statusu prawnego. – Ty mosz chyba ipi! Wajoć tak i wajoć. Już wszystkie chachary u nos wiedzą, że sie chajtasz!
– Zaręczona! – Róża spróbowała raz jeszcze.
Choć do wspomnianych