Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak


Скачать книгу
Solańskiego przed oblicze urzędnika stanu cywilnego jeszcze dziś. Detektyw jednak się ociągał. Twierdził, że co nagle, to po diable, i że Róża zasługuje na specjalną uroczystość, a nie jakieś tam hop-siup i po rosole.

      Z jednej strony Kwiatkowską wzruszała taka dbałość o ceremoniał, z drugiej jednak z tygodnia na tydzień stawała się coraz bardziej podejrzliwa. No bo skoro Solańskiemu nie jest do ożenku śpieszno tak jak jej, to może chce się wymigać?

      Jego niedoczekanie!

      Po tym wszystkim, co razem przeżyli, innego niż happy endu nie przewidywała.

      Radość ją rozsadzała. I po prostu musiała dawać jej upust z regularnością godną szwajcarskich wyrobów zegarmistrzowskich. Dzień w dzień. Miała się w końcu czym chwalić. Wychodziła za mąż za swoją wielką, jedyną i prawdziwą miłość. Dlaczego więc nie miałby się o tym dowiedzieć cały Chorzów? A przy dobrych wiatrach, odrobinie szczęścia i odpowiednim nadwyrężeniu strun głosowych – może i obrzeża Świętochłowic oraz Bytomia? Nadmiar wiedzy jeszcze nikomu nie zaszkodził.

      – Róża… – mruknął Solański, który wrócił z Guciem od doktora Dłutki. – Bo się przeziębisz.

      I jeszcze martwił się o jej zdrowie! Miała szczęście, bez dwóch zdań!

      – Ugotowałam ci zupę, kochanie! – oznajmiła i wreszcie schowała się w mieszkaniu.

      Detektyw zajmował lokal położony bezpośrednio nad jej czterema kątami. Kwiatkowska najpierw sądziła, że po ślubie przeprowadzą się do wspólnego większego mieszkania, ale potem wpadła na lepszy pomysł.

      Wyryją dziurę!

      A konkretnie: przebiją dzielący ich strop, dobudują schody i tym prostym sposobem zyskają apartament dwupoziomowy. Remont musiał jednak zaczekać. Po pierwsze, nie za bardzo mieli na niego pieniądze, a po drugie – trzeba było działać krok po kroku. Najpierw więc ślub.

      – Zupę? – zapytał od progu Solański.

      I się uśmiechnął. Gdyby Róża nie była tak zaślepiona miłością, dostrzegłaby, że zrobił to niezbyt szczerze. A nawet z lekko zarysowanym w kącikach ust cierpieniem.

      – Jarzynową – przyznała. – Sama zrobiłam. Przepis znalazłam na takiej jednej stronie. Wprawdzie nie było w lodówce wszystkich wymienionych składników, ale nie ma jak improwizacja, prawda?

      – Aha.

      – Pachnie trochę dziwnie. Dlatego, że to kuchnia fusion – wyjaśniła. I nalała ukochanemu chochlę wywaru w oryginalnym kolorze błota, z niewielkimi bąbelkami buzującymi na powierzchni. Dodała drugą, a potem trzecią, aż ciecz sięgnęła brzegu talerza. Solański musiał być przecież głodny, biedaczek. – Dla ciebie też coś mam, Guciu – zwróciła się do psa.

      Wyjęła z szafki saszetkę z psim żarciem i przełożyła jej zawartość do miski. Solański odprowadził naczynie tęsknym wzrokiem. Pewnie kiszki marsza grały chudzinie.

      – Jedz, jedz, to ci dołożę – zachęciła narzeczonego.

      Szymon z ociąganiem sięgnął po łyżkę i umoczył jej czubek w zupie.

      I wtedy zadzwonił jego telefon.

      – Muszę odebrać! – usprawiedliwił się i zniknął w przedpokoju.

      Róża westchnęła i nałożyła też sobie. Nabrała solidną łychę specjału i zagarażowała ją w ustach.

      W pierwszej chwili ją zatkało. Chwila ta jednak nie trwała długo. Ułamek sekundy wystarczył, by kubki smakowe Kwiatkowskiej w pełni doceniły jakość produktu spożywczego. A ta była zatrważająca! Róża prychnęła, rozbryzgując nieprzetrawioną zupę na swój biust, stół, ścianę oraz podłogę. Była się w stanie założyć, że część doleciała także do firanki.

      Czyżby zrobiła coś nie tak? Może dodanie tego czegoś, co zalegało w dolnej szafce, odkąd Solański podarował jej toto pod choinkę, nie było dobrym pomysłem?

      Pewnie sprzedano jej nieświeże warzywa. Albo woda z kranu była zanieczyszczona. W dzisiejszych czasach już nikomu nie można ufać. Ani handlarom na bazarze, ani tym jełopom z wod.-kan.

      Zaskrzypiały drzwi. Solański stanął w progu. Minę miał nieprzeniknioną. Za nic w świecie nie może zjeść tego cholernego zupska! Jeszcze gotowy zrezygnować ze ślubu! Wprawdzie był człowiekiem rozsądnym i raczej nie oczekiwał od niej żadnych wyczynów przy garach, ale to ona sama pragnęła mu zaimponować. A tu porażka na całej linii! A jeśli Szymon uzna, że chciała go otruć?! Te pomyje – teraz już mogła być ze sobą szczera – smakowały dokładnie tak, jak jej wyobrażenie walorów konsumpcyjnych środka do deratyzacji.

      – Zupa wystygła! – rzuciła. – Zimnej jeść nie można. Przepis nie pozwala. A podgrzać nie sposób, bo… gaz się skończył! – brnęła. – Chodźmy na pizzę!

      – Aha. – Solański zgodził się na zmianę planów – zdaniem Róży – odrobinę za szybko.

      Już się chciała obrazić, ale jej się przypomniało, że taki obrót sprawy jest w zasadzie po jej myśli. Z zakałapućkania myślowego wytrącił ją wreszcie Szymon.

      – Mam zlecenie – powiedział i poczochrał się po zaroście.

      Róża od razu zrozumiała, że nie chodzi o zwykłe śledzenie jakiegoś męża-zdrajcy. Ton detektywa – niepewny, a jednocześnie pełen ekscytacji – zwiastował grubą rzecz.

      Najwyraźniej morderstwo.

      Sprawa pojawiła się we właściwym czasie. Szymon Solański od dawna planował zabrać Różę na narty. W szkole średniej, do której razem chodzili, wszystkie klasy zaliczały zimowe obozy na Rysiance, każdy absolwent Słowaka śmigał więc na dwóch deskach. Szymon już dawno nie miał swoich starych nart na nogach. Zatęsknił za tym pędem powietrza i poczuciem wolności. Całymi dniami szaleliby na stoku, a wieczorem szli na basen i do sauny. Pełny relaks!

      Solański nie był jednak dobry w organizowaniu czegokolwiek. Nie potrafił zebrać się w sobie, znaleźć odpowiednich ofert, wybrać tej najlepszej i zarezerwować. Takie manewry go przerastały.

      A tu proszę.

      Właściciel wyciągu na szczawnickiej Palenicy chciał go wynająć do odnalezienia mordercy jakiegoś biznesmena, którego ciało znaleziono przy dolnej stacji kolejki.

      – Takie cholerne ekscesy nie są dobre dla biznesu, panie Smolański – powiedział facet. – Sam pan rozumiesz. Im prędzej sprawa się wyjaśni, tym lepiej. Sezon w pełni, nie mogę sobie pozwolić, żeby te cholerne cepry hurtem mi powyjeżdżały do tej jeszcze bardziej cholernej Bukowiny. Na cholerną do kwadratu Kotelnicę, panie! W Pieninach niech trzymają dupska! Nam się dudki po prostu należą!

      Szymon dudkami również nie gardził. A te zaproponowane przez Zbigniewa Bielę były cholernie przyzwoite. Mogli więc z Różą zająć się poszukiwaniem mordercy, a w wolnym czasie poszusować. I jeszcze napić się tych prozdrowotnych wód, które tam czerpano.

      Nie wiedzieć czemu Kwiatkowska nie podzieliła entuzjazmu detektywa.

      – Na narty? – zapytała.

      – Jeśli nie masz sprzętu, to wypożyczymy. Będzie super! Ten cały Biela opłacił nam noclegi w willi Martyna – relacjonował Solański. – I Gucia też możemy wziąć.

      – Co za Martyna? – Róża chwyciła gar z zupą i udała się z nim do łazienki.

      – Willa. Przecież mówię. Podobno wypasiona. Jedziemy jutro.

      – A moja praca? – wyjęczała Kwiatkowska.

      Jej


Скачать книгу