Wieczna wojna. Joe Haldeman
Swędziała mnie skóra na głowie, a w umyśle formowało się bezkształtne coś, uczucie, jakiego doznajesz, kiedy ktoś coś powie, a ty nie dosłyszysz, chcesz odpowiedzieć, ale nie masz już okazji poprosić o powtórzenie ostatnich słów.
Stworzenie przykucnęło, opierając się na przedniej nodze. Wielki zielony niedźwiedź bez przedniej łapy. Jego moc przenikała mój umysł jak pajęczyna, jak echo nocnych koszmarów, próbując się porozumieć, może usiłując mnie zniszczyć – nie wiem.
– W porządku, wszyscy wartownicy cofnąć się, powoli. Nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów. Czy kogoś boli głowa albo coś innego?
– Sierżancie, tu Hollister.
Szczęściara.
– Usiłują coś powiedzieć… Mogę prawie… Nie, to jedynie… Rozumiem tylko to, że one uważają… uważają, że jesteśmy… hmm… zabawni. Nie boją się.
– Chcesz powiedzieć, że ten przed tobą nie jest…
– Nie, to uczucie płynie od nich wszystkich. Wszystkie myślą tak samo. Proszę nie pytać mnie, skąd wiem, po prostu wiem.
– Może uważali za zabawne to, co zrobili Ho.
– Może. Nie czuję, żeby były groźne. Po prostu budzimy w nich ciekawość.
– Sierżancie, tu Bohrs.
– Taa?
– Taurańczycy są tu co najmniej od roku. Może nauczyli się komunikować z tymi… przerośniętymi pluszowymi misiami. One mogą nas szpiegować i przesyłać…
– Nie sądzę, żeby w takim wypadku pokazywały się nam – powiedziała Szczęściara. – Najwyraźniej potrafią być niewidzialne, jeśli chcą.
– Tak czy owak – dodał Cortez – jeśli nas szpiegują, to już zrobiły swoje. Nie uważam, aby podejmowanie jakichś działań przeciwko nim było rozsądne. Wiem, że wszyscy chcielibyście je pozabijać za to, co zrobiły Ho – ja też – ale lepiej zachować ostrożność.
Nie chciałem ich pozabijać – nie chciałem ich w ogóle widzieć. Powoli cofałem się do obozu. Stworzenie nie okazywało chęci ścigania mnie. Może wiedziało, że jesteśmy otoczeni. Zrywało trawę i żuło ją.
– Dowódcy plutonów, zbudzić wszystkich i sprawdzić stan osobowy. Dajcie mi znać, czy ktoś został ranny. Powiedzcie ludziom, że za minutę wymarsz.
Nie wiem, czego oczekiwał Cortez, lecz one oczywiście ruszyły za nami. Nie otaczały nas kręgiem – po prostu bezustannie towarzyszyło nam dwadzieścia czy trzydzieści stworzeń. I nie były to wciąż te same osobniki. Co jakiś czas któryś się oddalał, a jego miejsce zajmował inny. Nie ulegało wątpliwości, że one nigdy się nie zmęczą.
Każdy z nas dostał tabletkę psychostymulanta. Bez niej nikt nie zdołałby maszerować przez godzinę. Kiedy przestawała działać, chętnie zażyłoby się drugą, jednak z prostych obliczeń wynikało, że lepiej tego nie robić: do bazy wroga pozostało jeszcze trzydzieści klików, co oznaczało przynajmniej piętnaście godzin marszu. I chociaż dzięki tabletkom mogłeś być rześki i zdrowy przez sto godzin, po zażyciu drugiej występowały zaburzenia oceny i percepcji, a w ekstremalnych przypadkach niesamowite halucynacje, tak że człowiek godzinami zastanawiał się, czy zjeść śniadanie.
Pozostająca pod wpływem środków stymulujących kompania energicznie maszerowała sześć godzin, w siódmej zaczęła zwalniać, aż po dziewięciu godzinach i dziewiętnastu kilometrach wyczerpana zatrzymała się. Misie ani na moment nie traciły nas z oczu i – według Szczęściary – nie przestawały „nadawać”. Cortez zarządził siedmiogodzinny odpoczynek, podczas którego każdy pluton przez godzinę miał trzymać wartę wokół obozu. Jeszcze nigdy nie cieszyłem się tak z tego, że jestem w siódmym plutonie; przypadła nam ostatnia zmiana, więc mogliśmy spać sześć godzin bez przerwy.
Tuż przed zaśnięciem przyszło mi do głowy, że kiedy będę zamykał oczy, równie dobrze może to być po raz ostatni. I częściowo w wyniku kaca po narkotyku, ale bardziej po okropnościach minionego dnia poczułem, że naprawdę gówno mnie to obchodzi.
Rozdział 14
Do pierwszego kontaktu z Taurańczykami doszło podczas mojej warty.
Misie nadal tam były, kiedy zbudziłem się i poszedłem zmienić Jonesa. Otaczały nas tak jak poprzednio, po jednym przed każdym z wartowników. Ten, który czekał na mnie, wydawał się trochę większy od innych, ale poza tym niczym się nie wyróżniał. W miejscu, gdzie siedział, wygryzł całą trawę, więc od czasu do czasu odchodził w prawo lub w lewo. Jednak zawsze wracał i siadał przede mną. Gdyby miał czym patrzeć, można by powiedzieć, że gapił się na mnie.
Spoglądaliśmy na siebie od prawie kwadransa, gdy nagle usłyszałem krzyk Corteza.
– Wszyscy pobudka i kryć się!
Posłuchałem głosu instynktu, padłem na ziemię i przeturlałem się w kępę wysokich traw.
– Nad nami nieprzyjacielski statek – stwierdził lakonicznie sierżant.
Ściśle rzecz biorąc, nie dokładnie nad nami, ale trochę na wschód od naszego obozu. Poruszał się wolno, może sto klików na godzinę, i wyglądał jak miotła otoczona brudną mydlaną bańką. Lecące nim stworzenie było bardziej podobne do człowieka niż misie, jednak nic poza tym. Czterdziestokrotnie zwiększyłem skalę wizjera, żeby dokładnie je obejrzeć.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.