Wieczna wojna. Joe Haldeman
to samo co w bazie Miami: strzelanie, wysadzanie, atak. W nieregularnych odstępach czasu wypuszczaliśmy rakiety w kierunku bunkra. W ten sposób, dziesięć do piętnastu razy dziennie, operatorzy lasera musieli zademonstrować umiejętność puszczania dźwigni w momencie, gdy zabłysły lampki systemu ostrzegania.
Jak wszyscy, spędziłem cztery godziny na tym stanowisku. Byłem zdenerwowany do pierwszego „ataku”, kiedy to przekonałem się, jak niewiele jest do roboty. Światełko zapaliło się, puściłem dźwignie, broń naprowadziła się na cel i gdy rakieta wyskoczyła zza horyzontu – bzyk! Ładny rozbłysk barw, stopiony metal pryskający w przestrzeni. Poza tym nic ciekawego.
Dlatego też nikt nie przejmował się nadchodzącym „sprawdzianem”, sądząc, iż będzie to mniej więcej to samo.
Baza Miami zaatakowała nas trzynastego dnia, dwiema rakietami, które jednocześnie wyskoczyły z przeciwnych stron, lecąc z prędkością około czterdziestu kilometrów na sekundę. Laser bez trudu zniszczył pierwszą, ale druga doleciała na osiem klików od bunkra, nim została trafiona.
Wracaliśmy z ćwiczeń i byliśmy jeden klik od bunkra. Nie zauważyłbym, co zaszło, gdybym w momencie ataku nie patrzył na bunkier.
Grad płonących resztek drugiej rakiety poleciał w jego kierunku. Jedenaście odłamków trafiło, powodując – co później odtworzyliśmy – następujące skutki:
Pierwszą ofiarą w bunkrze była Maejima, tak kochana Maejima, która zginęła na miejscu, trafiona w plecy i w głowę. W wyniku dekompresji zestaw podtrzymujący życie włączył pełną moc. Friedman stał przed wylotem powietrza i został tak mocno rzucony o przeciwległą ścianę, że stracił przytomność; udusił się, zanim inni wepchnęli go do skafandra.
Wszyscy pozostali zdołali przedrzeć się przez huraganowy podmuch i wejść do skafandrów. Jednak kombinezon Garcii został przedziurawiony, co nie wyszło jego właścicielowi na dobre.
Zanim dotarliśmy na miejsce, wyłączyli już system podtrzymywania życia i zaspawali dziury w ścianach. Jeden żołnierz usiłował zeskrobać ze ścian to coś, co było kiedyś Maejimą. Słyszałem, jak szlocha i wymiotuje. Garcię i Friedmana już wyniesiono na zewnątrz. Potter złożyła kapitanowi raport o uszkodzeniach. Sierżant Cortez odprowadził płaczącego żołnierza na bok i sam zaczął zbierać resztki Maejimy. Nie chciał pomocy i nikt mu jej nie zaproponował.
Rozdział 10
Po ostatnim sprawdzianie bezceremonialnie załadowano nas na statek Nadzieja Ziemi, ten sam, którym przylecieliśmy na Charona, i z przyspieszeniem nieco większym niż 1g ruszyliśmy na Stargate.
Podróż dłużyła się niemiłosiernie, prawie sześć miesięcy czasu pokładowego, jednak nie była aż tak nudna jak lot na Charona. Kapitan Stott nakazał codzienne zajęcia teoretyczne połączone z tak intensywną zaprawą fizyczną, że wszyscy byliśmy wykończeni.
Stargate 1 była podobna do ciemnej strony Charona, tylko gorsza. Tamtejsza baza była mniejsza od Miami – zaledwie trochę większa od tej, którą zbudowaliśmy podczas ćwiczeń – i musieliśmy w niej spędzić tydzień, pomagając przy rozbudowie. Załoga była uszczęśliwiona naszym przybyciem, szczególnie jedyne dwie kobiety, które wyglądały na trochę zmęczone.
Stłoczyliśmy się w małej jadalni, gdzie dowodzący Stargate 1 major Williamson przekazał nam niepokojące wieści.
– Ulokujcie się wygodnie. Zejdźcie ze stołów, jest miejsce na podłodze. Mam pewne pojęcie o tym, przez co przeszliście, trenując na Charonie. Nie powiem, że to było daremne. Jednak tam, dokąd polecicie, będzie zupełnie inaczej. Cieplej.
Urwał, pozwalając nam to przetrawić.
– Aleph Aurigae, pierwszy odkryty kolapsar, krąży po dwudziestosiedmioletniej orbicie wokół zwykłej gwiazdy Epsilon Aurigae. Nieprzyjaciel ma bazę operacyjną nie na planecie przejścia Alepha, lecz na jednej z planet Epsilonu. Niewiele o niej wiemy, tyle tylko, że okrąża Epsilon co 745 dni, ma trzy czwarte wielkości Ziemi i albedo około 0,8, co oznacza, iż zapewne otaczają ją chmury. Nie możemy podać jej dokładnej temperatury, ale sądząc po odległości od Epsilonu, będzie tam zdecydowanie cieplej niż na Ziemi. Oczywiście nie wiemy, czy będziecie działać… walczyć po jasnej czy ciemnej stronie planety, na równiku czy na biegunie. Jest bardzo mało prawdopodobne, by atmosfera nadawała się do oddychania… w każdym razie i tak pozostaniecie w skafandrach. Teraz wiecie dokładnie tyle samo co ja. Są jakieś pytania?
– Sir – zaciągnął Stein – wiemy już, dokąd lecimy… a czy ktoś wie, co mamy tam robić?
Williamson wzruszył ramionami.
– To zależy od waszego kapitana i od waszego sierżanta, a także od kapitana statku i komputera pokładowego. Po prostu nie mamy dość danych, żeby wyznaczyć wam jakieś zadania. Może to być długa i krwawa bitwa, a może spacerek i zbieranie resztek. Może Taurańczycy zechcą zaproponować rokowania pokojowe. – Przy tych słowach Cortez prychnął. – W takim wypadku będziecie środkiem nacisku, elementem przetargu. – Zmierzył Corteza spokojnym spojrzeniem. – Tego nikt nie wie na pewno.
Tej nocy urządziliśmy wspaniałą orgię, ale przypominało to próbę spania na hałaśliwym przyjęciu. Jedynym pomieszczeniem, w którym mogliśmy zmieścić się wszyscy, była jadalnia; tu i ówdzie porozwieszano prześcieradła, tworząc zaciszne kąciki, a potem osiemnastu wyposzczonych mężczyzn ze Stargate rzuciło się na nasze kobiety, chętne i swawolne zgodnie z wojskowymi obyczajami (i prawem), choć niczego nie pragnęły tak bardzo jak tego, aby zasnąć na stałym gruncie.
Tych osiemnastu zachowywało się tak, jakby czuli się zobowiązani wypróbować wszelkie możliwe pozycje. Dali naprawdę imponujący pokaz (wyłącznie pod względem ilościowym). Ci z nas, którym chciało się liczyć, dopingowali co bardziej obdarzonych członków spektaklu. Myślę, że „członek” to w tym wypadku odpowiednie określenie.
Następnego ranka – i każdego kolejnego na Stargate 1 – zwlekliśmy się z łóżek i wciągnęliśmy skafandry, żeby wyjść na zewnątrz i zająć się „nowym skrzydłem”. W końcu Stargate miała być taktycznym i logistycznym punktem dowodzenia, z tysiącami członków stałej załogi, strzeżonym przez pół tuzina ciężkich krążowników klasy „Nadzieja”. Kiedy zaczęliśmy, były tam dwa baraki i dwadzieścia osób obsługi; kiedy odlatywaliśmy – cztery baraki i dwudziestoosobowy personel. W porównaniu z ciemną stroną Charona praca tutaj była bajecznie łatwa, gdyż mieliśmy mnóstwo światła i po każdej ośmiogodzinnej zmianie spędzaliśmy szesnaście godzin w bazie. I nie było żadnych rakiet w ramach końcowego egzaminu.
Kiedy znów weszliśmy na pokład Nadziei, nikt się nie cieszył, że odlatujemy (chociaż kilka bardziej popularnych kobiet stwierdziło, że przyda im się trochę odpoczynku). Misja na Stargate była ostatnim łatwym, bezpiecznym zadaniem przed starciem z Taurańczykami. I – jak to pierwszego dnia oznajmił Williamson – nikt nie mógł przewidzieć, jak ono się skończy.
Większość nie pałała również entuzjazmem do skoku kolapsarowego. Zapewniano nas, że nic nie poczujemy – tylko swobodne spadanie.
Nie byłem tego pewny. Jako student fizyki miałem wykłady z teorii względności i ciążenia. Mieliśmy wtedy jedynie ogólne dane – Stargate odkryto, kiedy kończyłem magisterium – ale matematyczny model nie budził wątpliwości.
Kolapsar Stargate był idealną kulą o promieniu około trzech kilometrów. Trwał w stanie wiecznego kolapsu grawitacyjnego, co powinno oznaczać, że jego powierzchnia opadała ku centrum z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Teoria względności utrzymywała ją na miejscu, a przynajmniej dawała takie złudzenie… w sposób, w jaki wszelka rzeczywistość staje się iluzoryczna i zależna, gdy ktoś zajmuje się teorią względności. Albo buddyzmem. Albo kiedy powołają go do wojska.
W