Wieczna wojna. Joe Haldeman
przejdź na środek i usuń gruz. Nie spiesz się. Nie ma pośpiechu, dopóki nie wyciągniesz zawleczki.
– Jasne, sierżancie.
Słyszeliśmy cichy stukot kamieni, dźwięk przechodzący przez podeszwy jej butów. Kilka minut nic nie mówiła.
– Dotarłam do dna – oznajmiła lekko zdyszanym głosem.
– Lód czy skała?
– Och, to skała, sierżancie. Zielonkawa.
– A zatem strzelaj słabym promieniem. Jeden przecinek dwa, dyspersja cztery.
– Do licha, sierżancie, to potrwa wieki.
– Tak, ale w tej w skale są uwodnione kryształy. Zbyt gwałtowne ogrzanie spowoduje pękanie. A wtedy będziemy musieli zostawić cię tam, dziewczyno. Martwą i zakrwawioną.
– W porządku, jeden przecinek dwa, de cztery.
Wewnętrzna krawędź krateru zamigotała czerwono odbitym błyskiem lasera.
– Kiedy wejdziesz na około pół metra, podwyższysz na de dwa.
– Roger.
Zajęło jej to dokładnie siedemnaście minut, z czego trzy przy dyspersji dwa. Mogłem sobie wyobrazić, jak boli ją ręka.
– Teraz odpocznij kilka minut. Kiedy dno otworu ostygnie, uzbroisz ładunek i wrzucisz go do otworu. Potem odejdziesz, rozumiesz? Będziesz miała mnóstwo czasu.
– Rozumiem, sierżancie. Odejdę.
Była lekko zdenerwowana. No cóż, nieczęsto odchodzi się spacerkiem od dwudziestomikrotonowej bomby tachionowej. Przez kilka minut słuchaliśmy jej oddechu.
– Już.
Cichy szmer bomby ześlizgującej się do otworu.
– Teraz powoli i spokojnie. Masz pięć minut.
– Taak. Pięć.
Usłyszeliśmy stąpanie, z początku wolne i miarowe. Potem, kiedy zaczęła piąć się po zboczu, kroki stały się nieregularne, może nawet odrobinę nieskoordynowane. A gdy miała cztery minuty…
– Szlag!
– Co się dzieje, żołnierzu?
– Och, szlag!
Cisza.
– Szlag!
– Szeregowy, jeśli nie chcecie, żebym was zastrzelił, macie powiedzieć mi, co się dzieje!
– Ja… szlag, utknęłam. Pieprzone kamienie… szlag… Zróbcie coś! Nie mogę się ruszyć, szlag by to…
– Zamknij się! Jak głęboko jesteś?
– Nie mogę ruszyć, cholera, moimi pieprzonymi nogami. Pomóżcie…
– Do licha, użyj rąk… pchaj! Każdą ręką możesz podnieść tonę.
Trzy minuty.
Przestała kląć i zaczęła cicho mamrotać, chyba po rosyjsku. Dyszała i słychać było grzechot spadających kamieni.
– Uwolniłam się.
Dwie minuty.
– Idź najszybciej jak możesz. – Głos Corteza był równy i bezbarwny.
Po trzydziestu sekundach pojawiła się i wygramoliła z krateru.
– Biegnij, dziewczyno… Lepiej biegnij.
Przebiegła pięć czy sześć kroków i upadła. Przejechała z rozpędu kilka metrów i znów wstała. Pobiegła, znowu upadła i wstała…
Wydawało się, że biegnie bardzo szybko, ale zdążyła pokonać zaledwie trzydzieści metrów, kiedy Cortez powiedział:
– W porządku, Bovanovitch, połóż się na brzuchu i leż spokojnie.
Dziesięć sekund, ale ona nie słyszała albo po prostu chciała odbiec jeszcze kawałek, więc biegła dalej, długimi i wysokimi susami, aż w trakcie kolejnego skoku błysnęło i zagrzmiało, coś uderzyło ją w kark i jej bezgłowe ciało przekoziołkowało w powietrzu, ciągnąc czerwonoczarną spiralę błyskawicznie zamarzającej krwi, która wdzięcznie opadła na ziemię jako ścieżka kryształowego proszku, którą później wszyscy omijali, zbierając kamienie do przykrycia tego, co leżało na jej końcu.
Tego wieczoru Cortez nie zrobił nam wykładu, nawet nie pokazał się przed capstrzykiem. Wszyscy byliśmy dla siebie bardzo uprzejmi i nikt nie bał się mówić o tym wypadku.
Poszedłem do łóżka z Rogers – wszyscy spali tej nocy z dobrymi przyjaciółmi – ale chciała sobie tylko popłakać i płakała tak długo, że i ja w końcu nie mogłem powstrzymać łez.
Rozdział 7
Drużyna A, naprzód!
Całą dwunastką ruszyliśmy nierównym szeregiem w kierunku pozorowanego bunkra. Znajdował się może kilometr dalej, za starannie przygotowanym torem przeszkód. Mogliśmy poruszać się bardzo szybko, gdyż z pola usunięto lód, jednak nawet po dziesięciu dniach ćwiczeń nie byliśmy w stanie zdobyć się na coś więcej niż trucht.
Niosłem granatnik załadowany dziesięciomikrotonowymi granatami ćwiczebnymi. Wszyscy mieli ręczne lasery nastawione na zero przecinek osiem de jeden, co w praktyce równało się światłu latarki. To był symulowany atak – bunkier i jego obrońca robot kosztowali zbyt dużo, aby wykorzystać ich tylko raz.
– Drużyna B, za nimi. Dowódcy drużyn, przejąć dowodzenie.
Dotarliśmy do sterty głazów mniej więcej w połowie drogi i Potter, dowodząca moją drużyną, powiedziała:
– Stanąć i ukryć się.
Przyczailiśmy się za skałami i czekaliśmy na drużynę B.
Tuzin mężczyzn i kobiet, ledwie widocznych w zaczernionych skafandrach, cicho szepcząc, przemknął obok nas. Kiedy znaleźli się na otwartej przestrzeni, odbiegli w lewo, znikając nam z oczu.
– Ognia!
W odległości pół klika, gdzie w mroku majaczył bunkier, zatańczyły czerwone kręgi światła. Pięćset metrów to górna granica zasięgu granatów ćwiczebnych, jednak mogło dopisać mi szczęście, więc wycelowałem granatnik w kierunku bunkra, przytrzymałem broń pod kątem czterdziestu pięciu stopni i posłałem serię trzech pocisków.
Bunkier odpowiedział ogniem, zanim moje granaty zdążyły dolecieć. Jego automatyczne lasery nie były silniejsze od tych, jakich my używaliśmy, ale bezpośrednie trafienie dezaktywowało wizjer hełmu, oślepiając ofiarę. Robot prowadził ostrzał na chybił trafił, nawet nie zahaczając o głazy służące nam za osłonę.
Trzy jasne magnezowe błyski mrugnęły jednocześnie jakieś trzydzieści metrów od bunkra.
– Mandella! Myślałam, że umiesz z tego strzelać!
– Do licha, Potter, to ma zasięg zaledwie pół klika. Jak podejdziemy bliżej, właduję je w cel, co do jednego.
– Tak, na pewno.
Nic nie odpowiedziałem. Nie zawsze będzie dowódcą plutonu. Ponadto wcale nie była z niej taka zła dziewczyna, dopóki władza nie uderzyła jej do głowy.
Ponieważ grenadier jest zastępcą dowódcy plutonu, byłem podłączony do nadajnika Potter i słyszałem jej rozmowę z plutonem B.
– Potter, tu Freeman. Straty?
– Tu Potter. Żadnych. Wygląda na to, że skupili się na tobie.
– Taak, straciliśmy trzech. Teraz jesteśmy w zagłębieniu jakieś osiemdziesiąt, sto metrów od ciebie. Możemy was osłonić, kiedy będziecie gotowi.
– Dobra,