Pod słońcem. Julia Fiedorczuk

Pod słońcem - Julia Fiedorczuk


Скачать книгу
by o tym opowiedział tej ciemnowłosej kobiecie: że pula zdarzeń jest dla wszystkich jedna i wszyscy z tej puli losują, dlatego każdy musi w końcu przejść przez to samo, chociaż na swój sposób. Słowa utknęły jednak w wymęczonym ciele i już nie zdołał wypchnąć ich na zewnątrz. Zdrzemnął się chyba, bo kiedy znowu podniósł powieki, było całkiem ciemno. Kobieta zniknęła. Wpatrywał się intensywnie w tę ciemność i pustkę, bo oczom nigdy dosyć patrzenia, nawet kiedy nie można już niczego zobaczyć.

      Rzeka płynęła szerokim, łagodnym nurtem. Biała czapla chodziła po płyciźnie, wysoko unosząc to jedną, to drugą nogę. Widział to wiele razy, wcześniej i później, ale pamięć zachowała właśnie tamten, a nie inny kadr. Szysia wpadała do Bugu w gąszczu tataraków – teraz, wezbrana po deszczu, rozlewała się, zagarniając porośnięte bujnym zielskiem spłachetki ziemi. W polu w niedojrzałym życie kwitły rumianki i chabry, białe, żółte i niebieskie plamki. Nie wiadomo kiedy minęły trzy lata, zboże dojrzało i nie szedł już sam, tylko z dziewczyną. Trzymał ją za rękę i próbował zajrzeć jej w oczy. Odwracała się ze śmiechem, przekrzywiając głowę ruchem, który przynależał do jej pojedynczego istnienia: nigdy nikt inny na świecie nie robił tego w ten sposób i nigdy nikt nie miał takich oczu, szarozielonych, z mieniącymi się w słońcu plamkami, jakby drobinkami bursztynu. Tak trudno będzie umierać, pomyślał wtedy ni stąd, ni zowąd. Płatki rumianków opadły na blat stołu, dużo płatków. A może to śnieg? Jakże wytrwale śnieży, pola są już białe i niebo też białe, w ramionach mężczyzny rozpalone, bezwładne ciało dziecka. Kim jest ten mężczyzna? Idzie najszybciej jak się da, brnąc w wilgotnej bieli, łzy spływają mu po policzkach, kiedy w śnieżycy tuli do siebie swój skarb.

      Tańczy, tańczy wiatr. Pędzi wiosnę, a po wiośnie lato, strąca płatki z kwiatów, żółte pyłki z drzew. Wieje na południe i wieje na północ, kręci się, wiruje, zawraca… Słońce wschodzi i słońce zachodzi, i znowu gramoli się nad horyzont. Rzeki płyną do morza, człowiek szuka drogi.

      II

      Pozakładałem sobie ogrody

      Nie było dane Miszy poznać całej historii życia profesora Koniarskiego. Ale ze strzępków opowieści, którymi profesor przeplatał ich prywatne lekcje literatury, chłopiec zdołał sobie z czasem poskładać pewne jej fragmenty. Wiedział, że jego nauczyciel urodził się w Białymstoku w pierwszych latach dwudziestego wieku, a następnie, jako małe dziecko, wyjechał z rodzicami do Paryża. Matka Rosjanka i ojciec Polak byli artystami. Matka pisała, ojciec malował. W Paryżu jedna po drugiej urodziły się dwie dziewczynki, młodsze siostry przyszłego drohiczyńskiego rusycysty, na zawsze dla Miszy bezimienne, choć to właśnie o czasach swojego dzieciństwa profesor opowiadał ze szczególnym upodobaniem: było to dzieciństwo spędzone pośród niepospolitych postaci czarownej epoki, w fantastycznym świecie, o którego istnieniu Misza do niedawna nie miał pojęcia, teraz zaś, dzięki relacjom starszego mężczyzny, zaczynał o tym świecie żarliwie marzyć. Tak, profesor Koniarski lubił opowiadać o tamtych czasach. Rozsiadał się w fotelu, mocno zaciągał belwederem, twarz mu młodniała, w oczach zapalały się płomyki i opowieści sypały się jak ziarno z przedziurawionego worka. Mówił na przykład o tym, jak to któregoś dnia obie siostry schowały się pod stołem w mieszkaniu pewnego literata i jak tam posnęły, a że stół przykryty był sięgającym prawie do podłogi obrusem, nie było ich widać. Całe artystyczne towarzystwo biegało po mieszkaniu w poszukiwaniu dwóch aniołków, „aniołków z różkami”, jak mawiała jego matka, des anges avec des cornes. Był piękny letni wieczór, więc część towarzystwa wybiegła nawet na ulicę i dalej rozpytywać wśród przechodniów, czy ktoś czasem nie zauważył dwóch małych zgub. Nikt ich oczywiście nie widział, ale przez to wypytywanie zawiązano nowe przyjaźnie i kiedy jednostka poszukiwawcza wróciła do mieszkania, gdzie tymczasem zdemaskowano kryjówkę des anges, jednostka była niemal dwukrotnie liczniejsza niż w chwili rozpoczęcia swej misji, co obok odnalezienia dziewczynek stało się drugim powodem do wzniesienia wielu radosnych toastów. On sam, wówczas dziesięcioletni, nie mógł jeszcze uczestniczyć w toastach inaczej, jak tylko współdzieląc powszechną radość, ale i to wystarczyło, żeby nastrój uderzył mu do głowy jak wino.

      Zresztą i wspomnienia uderzały mu do głowy jak wino. Misza odnosił czasem takie wrażenie, patrząc na zarumienioną od przedawnionej radości twarz mężczyzny, przez którą chwilami jakby prześwitywała buzia rozbawionego chłopca. Jaśniała, przydając profesorowi ciepłego, żywotnego blasku, a potem gasła. I stary mężczyzna w zamyśleniu kiwał głową, i zwracając się raczej do samego siebie niż do Miszy, konstatował: „Dobre to były czasy, kiedy ktoś zagubiony mógł się tak szybko odnaleźć”.

      Młodość profesora Koniarskiego była spowita woalem tajemnicy, jak to się czasem mówi, choć zapisując to wszystko w swoim dzienniku, Misza wybrał słowo „całun”: była spowita całunem. Co wiedział? Że na kilka lat przed wybuchem wojny, już jako dojrzały mężczyzna, Koniarski wrócił do Białegostoku. Z różnych względów chłopiec podejrzewał, że powrót ten wiązał się z kobietą, tak to sobie poskładał z monologów nauczyciela, w których wspomnienia mieszały się z literaturą, a fakty z marzeniami. Kim jednak ta kobieta była, jak wyglądała i co się z nią stało, skoro dzisiaj nie było jej przy profesorze, tego już Misza nie wiedział. Nie wiedział także, czy profesor był kiedykolwiek żonaty i czy miał dzieci, jak umarli jego rodzice i co stało się z aniołkami. Nie śmiał pytać. Opowieści profesora zawsze urywały się w jakimś punkcie i było to równie pewne jak fakt, że nawet najgrubsza książka kiedyś się kończy, a wtedy próżno domagać się dalszego ciągu, z tą tylko różnicą, że książka najczęściej przynosi rozwiązanie jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większości swoich wątków, a opowieści profesora nie podsuwały żadnych rozwiązań. Raz jeden zebrał się Misza na odwagę i spytał, czy profesor nie wolałby mieszkać w Paryżu raczej niż w takim zwyczajnym Drohiczynie, na co tamten z tajemniczym i jakoś smutnym uśmiechem odparł: „Ze wszystkich domów ten mi jest najdroższy…”. Misza nie był pewien, czy profesor mówi to od siebie, czy też cytuje jakieś dzieło. Taki był z nim problem, że nigdy nie dało się za nim nadążyć, bo jego myślami kierowały rozliczne lektury. Książki, których sporo nawiózł z Francji i które jakimś cudem przechował przez wojnę przeżytą, jeśli Michał dobrze to sobie poskładał, u krewnych na wsi, były jego największym i chyba jedynym skarbem: dwie walizki książek, trzymane w dziurze pod podłogą w ledwo umeblowanym mieszkaniu, w domu skleconym naprędce w środku wojny, kiedy Rosjanie wypędzili mieszkańców znad rzeki, tworząc tam szeroki prawie na kilometr pas przygraniczny odgrodzony od reszty miasta kolczastym drutem. Dopiero po kilku miesiącach wspólnych lekcji w tym bardzo ponurym i zimnym lokum profesor pokazał chłopcu skrytkę z książkami. „W razie czego – rzekł – będziesz wiedział”. Misza nie był pewien, dlaczego jego nauczyciel nadal tak bardzo się martwi, wojna już się przecież skończyła, panował pokój, budowano socjalizm, działały szkoły i jedna po drugiej otwierały się nowe, wśród nich także ta, do której uczęszczał Misza i w której profesor Koniarski wykładał rosyjski i rysunki. Ale że nie ośmielał się kwestionować niczego, co usłyszał od starszego mężczyzny, zwłaszcza jeśli dotyczyło to świętej sprawy, jaką była literatura, skinął głową. Tym skinięciem przypieczętował pakt, o którym dopiero wiele lat później pomyślał: przyjaźń.

      A zaczęła się ta przyjaźń tak: podczas jednej z pierwszych lekcji rosyjskiego profesor Koniarski napisał na tablicy wiersz Aleksandra Puszkina. Uczniowie przeważnie twierdzili, że nie umieją czytać w cyrylicy, chociaż wszyscy umieli i jako tako rozumieli po rosyjsku. Nauczyciel nikogo do niczego nie zmuszał, nie był typem groźnego belfra, traktował swoją pracę z pogodną rezygnacją, można było odnieść wrażenie, że przychodzi do klasy w gości, ot tak, żeby coś im opowiedzieć.

      – Kto zechciałby przeczytać? – zapytał.

      Misza od razu się zgłosił. Zaczął czytać: „W dwieriach ediema angieł


Скачать книгу