Podejrzany. Fiona Barton
Czekam cierpliwie.
– Niech ci będzie – mówi. – To raczej nie jest sensacja z ostatniej chwili. Poproszę, żeby wstrzymali się do przerwy obiadowej.
– Bosko. Dzięki, Bob.
– A właśnie, jak Jake?
Zapomniałam o własnym synu, zupełnie go zignorowałam, żeby napisać tekst o cudzych dzieciach. „Co z ciebie za matka?”
– Eee, trudno powiedzieć. Parę tygodni temu zadzwonił w środku nocy, pierwszy raz od ponad pół roku, ale brzmiało to tak, jakby rozmawiał z budki w środku dżungli, połączenie się urwało.
– Szkoda. No ale zadzwonił.
– Owszem. Powinnam się chyba cieszyć i z tego.
– Rodzice Alex O’Connor i Rosie Shaw by się cieszyli, Kate.
Słyszę w jego głosie nutkę wyrzutu, ale postanawiam nie reagować. Zapisuję nazwiska.
– Tak, no to… Prześlij mi jak najszybciej info o tych dziewczynach, na pewno uda mi się to wcisnąć do gazety. Nic ciekawego się nie dzieje. I dzięki, że się wstrzymacie, Bob. Miło z twojej strony.
Otwieram laptopa i czekam na mejla. Skrzynka odbiorcza znowu pęka w szwach. Ledwie pół godziny temu przekopałam się przez biuletyny i masowo rozsyłane wiadomości które napłynęły przez noc, a już czeka na mnie paręnaście PR-owych wydmuszek wychwalających nowe programy telewizyjne oraz biografie celebrytów (napisane przez ghostwriterów) obiecujące „prawdziwe sensacje”.
– Nie wiem, czemu dostaję tyle show-biznesowego spamu – mówię do Joego z irytacją. Ale tak naprawdę wiem. Moje imię trafiło na listę pismaków od celebrytów. Zostałam naznaczona. Kiedyś byłam poważną reporterką, cokolwiek to oznacza w dzisiejszych czasach.
Wczorajsze popołudnie spędziłam na pisaniu „wzruszającego” – w myślach orzę powietrze ironicznym cudzysłowem – fotoreportażu o psie, który adoptował małe kaczątka.
– Pewnie je zeżarł zaraz po sesji zdjęciowej – powiedziałam Steve’owi po powrocie do domu. – Jezu, nienawidzę sierpnia. Cholerny sezon ogórkowy. Tkwimy w strefie bezwydarzeniowej, przeczesujemy grunt w poszukiwaniu jakichkolwiek newsów, a cały kraj byczy się na wakacjach. Naczelny oddał mi dziś jakąś moją starą rozkładówkę. Chyba od początku roku trzymał ją w dolnej szufladzie biurka. Kazał mi trochę odkurzyć tekst, żeby mógł pójść do druku. Musiałam posprawdzać, czy nikt w tym czasie nie umarł.
Steve nalał mi kolejną lampkę sauvignon blanc i współczująco stuknął się ze mną kieliszkiem.
Pokasowałam irytujące wiadomości, nawet ich nie otwierając, odruchowo wyszukując wzrokiem [email protected].
Nigdy nie odpowiada na regularnie przychodzące do niego mejle ode mnie i Steve’a. Kiedy już pisze, to zwięźle i konkretnie – dwa, trzy zdania, raczej telegram niż list – daje tylko znać, że żyje, ale widać, że wcale o nas nie myśli. My zaś i tak ślęczymy nad nimi godzinami, próbując dopatrzyć się podwójnego znaczenia w każdym słowie.
Już dwa lata temu wyruszył w podróż, żeby „odnaleźć siebie” w Azji Południowo-Wschodniej. W tym roku powinien zdawać egzaminy adwokackie. Tak dobrze radził sobie wcześniej na uczelni… snuł plany na przyszłość w zawodzie prawnika. Cieszyliśmy się razem z nim. Teraz, z perspektywy czasu, dopuszczam możliwość, że cieszyliśmy się bardziej niż on. Ale przecież on zawsze był taki wyluzowany i nonszalancki. Kiedyś doprowadzało mnie to do szewskiej pasji. Był z niego szczęściarz – bystry szczęściarz – ale nie wiedział, co to wdzięczność. Może za łatwo mu wszystko przychodziło. Bez najmniejszego wysiłku dostawał najlepsze oceny, nie to co jego młodszy brat. To o Freddiego zawsze bardziej się martwiliśmy ze Steve’em. Próbowaliśmy to przed nim ukrywać. Z pełnymi troski rozmowami o jego przyszłości czekaliśmy, aż pójdzie spać. Biedny Freddie. W szkole zawsze w cieniu Jake’a. A potem nagle, jak grom z jasnego nieba, Jake przyjechał do domu i bez ceregieli oznajmił, że rzucił uczelnię w diabły i zamierza podróżować.
Kiedy wspomniał, że myśli o wolontariacie w rezerwacie żółwi na Phuket, wybuchła dzika awantura.
Wściekałam się, że rujnuje sobie życie, więc kiedy wyjeżdżał do Tajlandii, praktycznie się do siebie nie odzywaliśmy.
Przez pierwszy miesiąc nie dawał znaku życia, o co Steve obwiniał mnie.
– Myśli, że ciągle się gniewasz – powiedział.
– Bo się gniewam – odszczeknęłam.
– Uważaj, Kate, bo go stracisz.
Chciałam mu wykrzyczeć: „Jak można stracić syna? Od dwudziestu dwóch lat był częścią mnie. Zawsze będę jego matką”. Ale zachowałam to dla siebie. Ukryłam ból i udawałam, że jego milczenie jest mi obojętne. Strach zapuścił jednak we mnie korzenie, racząc mnie makabrycznymi wizjami, w których Jake ginął w kraksie motocyklowej albo podczas brutalnego napadu.
Jako reporterka wiem, że takie rzeczy mogą się przytrafić każdemu.
Piątek, 15 sierpnia 2014 roku
Reporterka
Minęło pięć minut, mejla brak. Siedzę, bawiąc się telefonem i zastanawiając, czy zadzwonić do Sparkesa i zapytać, kiedy raczy kliknąć „wyślij”. Wkurzyłby się, chociaż przecież sam powiedział, że od razu mi to prześle. No ale by się wkurzył. Odkładam telefon. Sama poszukam. Wszystko i tak jest w sieci. Wystarczy wpisać nazwiska zaginionych dziewczyn i one też tam są.
„Bingo. Tyle że to blog. Nienawidzę blogów”.
„Bajdurzenie udające dziennikarstwo” – powiedziałam kiedyś do Joego bez namysłu.
„Jezu, gadasz jak moja mama” – odparł. Jego matka, redaktorka naczelna jednego z dzienników, od niedawna na emeryturze, była przedmiotem powszechnych kpin jako dinozaurzyca dziennikarstwa. To zamknęło mi usta. Nie zamierzałam dać się wysłać razem z nią na zieloną trawkę.
Autor bloga, backpacker, bije na alarm i apeluje do Alex i Rosie, żeby skontaktowały się z rodziną.
Zaczynam się zastanawiać, ile zaginięć notuje się wśród tysięcy nastolatków, które robią sobie rok przerwy w nauce na podróżowanie. Teraz pewnie coraz mniej, wszyscy mają smartfony i internet. Ale i tak pewnie trochę ich jest.
Gapię się w ekran. Serce wali mi tak, że mam wrażenie, jakby siniaczyło mi żebra. Moje dziecko też zaginęło. W domu udajemy, że wszystko w porządku: jest dorosły, sam odpowiada za swoje życie i dokonuje wyborów. Ale właściwie nawet nie wiemy, w jakim jest kraju. Dziesiątki razy sprawdzałam ceny lotów do Tajlandii. „Tak tylko patrzę” – wmawiam sobie. Przez ostatnie dwa lata potajemnie wysyłałam mejle do dziesiątków rezerwatów przyrody na Phuket, pytając o niego, ale Jake do żadnego się nie zgłosił. Może być wszędzie, ale zachowuję tę myśl dla siebie. Nie ma sensu martwić Steve’a. Czasem się zastanawiam, czy on przypadkiem nie robi tego samego i nie ukrywa tego przede mną.
Natychmiast piszę mejla do Jake’a.
Hej, tak się tylko zastanawiam, gdzie jesteś i co robisz. Dzięki za tamten telefon – miło było Cię usłyszeć. Tęsknimy za Tobą. Freddie wreszcie zdał egzamin na prawko!!! Daj znać, jak to przeczytasz. Buzi, mama.
Nie wiem, kiedy to przeczyta, ale mejl poszedł w świat i czeka, aż Jake zaloguje się do skrzynki.
– Kate – mówi Joe. – Kate! Pytałem, skąd masz ten wycinek. Błagam, Terry zaraz zwoła zebranie.
– Co? Nie możesz sprawdzić w sieci? Chyba z któregoś z niedzielnych