Tysiąc Wspaniałych Słońc. Халед Хоссейни

Tysiąc Wspaniałych Słońc - Халед Хоссейни


Скачать книгу
Mariam na myśl odgłos suchych jesiennych liści trzaskających pod stopami.

      – A czy ty, Mariam dżun, akceptujesz tego mężczyznę jako swojego męża?

      Mariam milczała. Kilka osób chrząknęło.

      – Akceptuje – powiedział jakiś kobiecy głos.

      – Zasada jest taka – oznajmił mułła – że to ona ma odpowiedzieć. I powinna poczekać, aż spytam trzy razy. Chodzi o to, że to on zabiega o nią, a nie odwrotnie.

      Zadał pytanie kolejne dwa razy. Kiedy Mariam nie odpowiedziała, spytał raz jeszcze, tym razem dobitnie. Mariam czuła, że Dżalil kręci się na krześle obok niej. Znów rozległy się chrząknięcia. Mała biała dłoń wysunęła się i strzepnęła odrobinę kurzu ze stołu.

      – Mariam – szepnął Dżalil.

      – Tak – powiedziała drżącym głosem.

      Pod welon wsunięto lustro. Mariam zobaczyła w nim najpierw odbicie własnej twarzy, bez wyraźnie zarysowanych łuków brwiowych, bezkształtne brwi, oklapnięte włosy, smutne zielone oczy osadzone tak blisko siebie, że ktoś mógłby uznać, że ma zeza. Jej skóra była szorstka, matowa i cętkowana. Pomyślała, że jej brwi są za szerokie, podbródek zbyt mały, usta za wąskie. Ogólne wrażenie było takie: pociągła, trójkątna twarz, przypominająca trochę psa gończego. A mimo to Mariam zobaczyła, choć było to dla niej dziwne, że wszystkie te niezbyt korzystne cechy sprawiają, że jej twarz nie jest ładna, ale zarazem patrzenie na nią nie jest niemiłe.

      W lustrze Mariam po raz pierwszy zobaczyła Raszida: dużą, kwadratową, rumianą twarz, haczykowaty nos, czerwone policzki, które nadawały mu przebiegły wesoły wygląd, załzawione, nabiegłe krwią oczy, stłoczone zęby, dwa przednie jak zachodzące na siebie dachówki, niezwykle niską linię włosów na czole, na szerokość ledwie dwóch palców powyżej krzaczastych brwi, chmurę gęstych, szorstkich, przyprószonych siwizną włosów.

      Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy w lustrze i szybko rozdzieliły.

      Oto twarz mojego męża, pomyślała Mariam.

      Wymienili się cienkimi złotymi obrączkami, które Raszid wyjął z kieszeni marynarki. Jego paznokcie były żółtobrązowe, jak środek nadpsutego jabłka, a niektóre końcówki zawijały się i podnosiły do góry. Mariam drżały ręce, gdy próbowała założyć obrączkę na jego palec i Raszid musiał jej pomóc. Jej własna obrączka była trochę za ciasna, ale Raszid bez problemu wcisnął ją na jej palec.

      – Proszę, gotowe – powiedział.

      – To bardzo ładny pierścionek – odezwała się jedna z żon. – Jest uroczy, Mariam.

      – Teraz pozostało tylko podpisanie kontraktu – powiedział mułła.

      Mariam podpisała się swoim imieniem – najpierw mim, potem re, ja i znowu mim – świadoma, że wszystkie oczy spoczywają teraz na jej dłoni. Następnym razem, kiedy Mariam znów, dwadzieścia siedem lat później, podpisywała dokument, mułła też był obecny.

      – Jesteście teraz mężem i żoną – stwierdził mułła. – Tabrik. Gratulacje.

      Raszid czekał w kolorowym autokarze. Mariam nie widziała go z miejsca, w którym stała z Dżalilem, przy tylnym zderzaku, dostrzegała jedynie smużkę dymu z jego papierosa wijącą się przez otwarte okno. Wokół nich ludzie ściskali się za ręce i żegnali, całowali Koran i podawali go sobie. Bosonodzy chłopcy biegali między podróżnymi, z twarzami skrytymi za tacami z gumą do żucia i papierosami.

      Dżalil opowiadał jej, że Kabul jest tak pięknym miastem, iż cesarz Babur prosił, by go tam pochowano. Mariam wiedziała, że za chwilę zacznie mówić o ogrodach Kabulu, sklepach, drzewach i powietrzu, aż nadejdzie czas odjazdu, Mariam wsiądzie do autobusu, a on będzie szedł obok, machając radośnie ręką i wszystko zostanie mu oszczędzone.

      Mariam nie mogła na to pozwolić.

      – Kiedyś cię wielbiłam – powiedziała.

      Dżalil przerwał w połowie zdania. Splatał i rozplatał ręce. Między nimi przeszła młoda para rozmawiająca w języku hindi – żona kołysząca chłopca i mąż ciągnący walizkę. Dżalil był wdzięczny, że im na chwilę przerwali. Przeprosili, a on uśmiechnął się uprzejmie.

      – W czwartki siedziałam całymi godzinami, czekając na ciebie. Zadręczałam się myślą, że coś się stanie i się nie pojawisz.

      – To długa podróż. Powinnaś coś zjeść. Powiedział, że kupi trochę chleba i koziego sera.

      – Myślałam o tobie przez cały czas. Modliłam się, abyś żył sto lat. Nie wiedziałam, nie wiedziałam, że się mnie wstydzisz.

      Dżalil spojrzał pod nogi i jak przerośnięte dziecko kopał coś czubkiem buta.

      – Wstydziłeś się mnie.

      – Odwiedzę cię – wyszeptał. – Przyjadę do Kabulu i cię odwiedzę. Pójdziemy…

      – Nie. Nie – powiedziała Mariam. – Nie przyjeżdżaj. Nie spotkam się z tobą. Nie waż się przyjeżdżać. Nie chcę więcej o tobie słyszeć. Nigdy. Nigdy.

      Spojrzał na nią zranionym wzrokiem.

      – Dla mnie wszystko między nami jest skończone. Możesz się teraz ze mną pożegnać.

      – Nie odjeżdżaj w taki sposób – poprosił cichym głosem.

      – Nie miałeś nawet tyle przyzwoitości, by dać mi czas na pożegnanie z mułłą Faizullahem.

      Odwróciła się i ruszyła w stronę autokaru. Czuła, że za nią idzie. Kiedy doszła do pneumatycznych drzwi, usłyszała za plecami jego głos.

      – Mariam dżun.

      Weszła po schodkach i choć kątem oka widziała, że Dżalil idzie równolegle do niej chodnikiem, nie spojrzała przez okno. Doszła na tył autobusu, gdzie siedział Raszid z jej walizką pod nogami. Nie spojrzała, gdy Dżalil przycisnął dłoń do szyby ani gdy stukał w nią palcami. Kiedy autobus ruszył, nie spojrzała, by popatrzeć, jak biegnie obok niego. A gdy autokar już odjeżdżał, nie odwróciła się i nie patrzyła na jego malejącą sylwetkę znikającą w chmurze spalin i dymu.

      Raszid, który zajął miejsce przy oknie oraz środkowe, położył swoją ciężką dłoń na jej dłoni.

      – No już, dziewczynko. Już. Już – powiedział. Wyglądał przy tym przez okno, jakby jego uwagę przykuło coś bardziej interesującego.

      9

      Do domu Raszida dojechali wczesnym wieczorem następnego dnia.

      – Jesteśmy w Deh-Mazang – powiedział. Stali na zewnątrz, na chodniku. Raszid w jednej ręce trzymał walizkę Mariam, a drugą otwierał frontową drewnianą bramę. – W południowo-zachodniej części miasta. Niedaleko jest zoo i uniwersytet.

      Mariam pokiwała głową. Wiedziała już, że choć go rozumie, musi być skupiona, kiedy Raszid mówi. Nie była przyzwyczajona do kabulskiego akcentu farsi ani do przebijającego przezeń akcentu paszto, języka jego rodzinnego Kandaharu. On z kolei nie miał żadnych kłopotów ze zrozumieniem jej herackiego farsi.

      Mariam szybko rzuciła okiem na wąską, ubitą drogę, przy której stał dom Raszida. Wszystkie domy były ciasno do siebie przyklejone i miały wspólne ściany, a także małe ogrodzone murami podwórka od frontu, które oddzielały je od ulicy. Większość domów miała płaskie dachy i była zbudowana z wypalanych cegieł, niektóre z gliny o tym samym zakurzonym kolorze co


Скачать книгу