Tysiąc Wspaniałych Słońc. Халед Хоссейни

Tysiąc Wspaniałych Słońc - Халед Хоссейни


Скачать книгу
tak długo, aż Mariam z głębi ciemnego pokoju odpowiadała: „Jestem tutaj”.

      Wchodził i siadał w progu. Z łóżka widziała jego masywną sylwetkę, długie nogi, kłęby dymu wirujące wokół jego haczykowatego nosa, rozżarzony koniec papierosa, na przemian jaśniejący i ciemniejący.

      Opowiadał jej o swoim dniu. O mokasynach zamówionych przez wiceministra spraw zagranicznych – który, jak powiedział Raszid, kupował buty wyłącznie u niego. O zamówieniu na sandały dla polskiego dyplomaty i jego żony. Opowiadał jej o przesądach różnych ludzi na temat butów: że zakładanie ich, kiedy siedzi się na łóżku, sprowadza śmierć na rodzinę, że jeśli założy się but najpierw na lewą nogę, dojdzie do kłótni.

      – Chyba że ktoś zrobił to niechcący w piątek – mówił. – A wiedziałaś, że jeśli się zwiąże buty razem i zawiesi na gwoździu, to jest to zły znak?

      Raszid nie wierzył w to wszystko. Jego zdaniem przesądy były kobiecą sprawą.

      Opowiadał jej o tym, co usłyszał na ulicy, na przykład, że amerykański prezydent Richard Nixon podał się do dymisji z powodu skandalu.

      Mariam, która nigdy nie słyszała o Nixonie ani o skandalu, który zmusił go do dymisji, nic nie odpowiedziała. Pełna niepokoju czekała, aż Raszid skończy mówić, zgasi papierosa i wyjdzie. Dopiero gdy słyszała jego kroki w przedpokoju, a potem trzask otwieranych i zamykanych drzwi do sypialni, metalowa pięść zaciskająca jej żołądek znikała.

      A potem którejś nocy zgasił papierosa i zamiast powiedzieć dobranoc, oparł się o framugę drzwi.

      – Czy zamierzasz kiedyś to rozpakować? – spytał, wskazując głową jej walizkę. Skrzyżował ręce na piersiach. – Domyślałem się, że możesz potrzebować trochę czasu. Ale to robi się absurdalne. Minął tydzień i… Cóż, w takim razie oczekuję, że od jutra zaczniesz zachowywać się jak żona. Fahmidi? Czy to jasne?

      Mariam zaczęła szczękać zębami.

      – Muszę usłyszeć odpowiedź.

      – Tak.

      – Dobrze – powiedział. – Co ty sobie myślałaś? Że to jakiś hotel? Że jestem jakimś hotelarzem? Cóż, to… Och. Och. La ilaha illa Allahu. Co ja mówiłem na temat płakania, Mariam? Co ja mówiłem na temat płakania?

      Następnego ranka, po wyjściu Raszida do pracy, Mariam rozpakowała swoje ubrania i ułożyła je w bieliźniarce. Przyniosła wiadro wody ze studni i umyła ścierką okna w swoim pokoju i w salonie na dole. Zamiotła podłogę, zdjęła pajęczyny z kątów pod sufitem i otworzyła okna, aby przewietrzyć dom.

      Namoczyła trzy filiżanki soczewicy w garnku, znalazła nóż i pokroiła kilka marchewek i dwa ziemniaki i je również namoczyła. Poszukała mąki, którą znalazła w głębi szafki za rzędem brudnych słoików z przyprawami, i zrobiła ciasto, zagniatając je tak, jak uczyła ją Nana, nadgarstkami dłoni, wywijając zewnętrzną krawędź, odwracając ciasto i znów je ugniatając. Posypała ciasto mąką, owinęła w wilgotną szmatkę, włożyła do hidżabu i ruszyła do wspólnego pieca tandur.

      Raszid powiedział jej, gdzie jest piec. Trzeba było pójść w dół ulicy, a potem skręcić w lewo i od razu w prawo, ale wystarczyło, że Mariam ruszyła za strumieniem kobiet i dzieci idących w tę samą stronę. Dzieci, które zobaczyła Mariam, uganiające się za swoimi matkami albo uciekające od nich, ubrane były w zniszczone koszule, wielokrotnie cerowane i łatane. Ich spodnie były za duże albo za małe, a sandały miały poobrywane paski, które plątały im się pod nogami. Dzieci toczyły za pomocą kijów stare opony od rowerów.

      Ich mamy szły grupkami, po trzy albo cztery, niektóre w burkach, inne nie. Mariam słyszała ich rozszczebiotane głosy i wybuchy śmiechu. Idąc z pochyloną głową, łapała urywki ich rozmów, które najwyraźniej zawsze dotyczyły chorych dzieci albo leniwych niewdzięcznych mężów.

      „Tak jakby posiłki same się gotowały”.

      „Wallah o billah, ani chwili odpoczynku!”.

      „I mówi do mnie, przysięgam, mówi do mnie…”.

      Te niekończące się przekomarzania, utrzymane w zawodzącym, ale, o dziwo, równocześnie rozbawionym tonie, unosiły się w powietrzu, zataczając kręgi. Biegły dalej, w dół ulicy, za róg, w kolejce do pieca tandur. Mężowie, którzy uprawiali hazard. Mężowie, którzy hołubili swoje matki, a nie chcieli wydać ani jednej rupii na nie, na żony. Mariam zastanawiała się, jak to możliwe, że tyle kobiet cierpi ten sam los, że wszystkie wychodzą za mąż za tak okropnych mężczyzn. A może to taka zabawa żon, której Mariam nie znała, codzienny rytuał, jak moczenie ryżu albo wyrabianie ciasta? Czy spodziewały się, że wkrótce i ona do nich dołączy?

      W kolejce do pieca Mariam czuła ukradkowe spojrzenia, słyszała szepty. Dłonie zaczęły jej się pocić. Wyobrażała sobie, że wszystkie te kobiety już wiedzą, że urodziła się jako harami, przynosząc wstyd ojcu i jego rodzinie. Wszystkie wiedziały, że zdradziła swoją matkę i ściągnęła na siebie hańbę.

      Rogiem hidżabu otarła wilgotną górną wargę. Starała się opanować nerwy.

      Przez kilka minut wszystko było dobrze.

      A potem ktoś poklepał ją po ramieniu. Mariam odwróciła się i zobaczyła pulchną kobietę o jasnej karnacji, która podobnie jak ona nosiła hidżab. Miała krótkie, szorstkie, czarne włosy i wesołą, niemal idealnie okrągłą twarz. Jej usta były pełniejsze od ust Mariam, dolna warga lekko opadała, jakby pod ciężarem dużego ciemnego pieprzyka tuż pod linią warg. Miała duże zielonkawe oczy, w których lśnił zachęcający błysk.

      – Jesteś nową żoną Raszida, prawda? – zagadnęła kobieta, uśmiechając się szeroko. – Z Heratu. Jesteś taka młodziutka! Mariam dżan, prawda? Nazywam się Fariba. Mieszkam przy tej samej ulicy, pięć domów dalej na lewo, w domku z zielonymi drzwiami. A to mój syn Nur.

      Stojący obok niej chłopiec miał gładką, zadowoloną buzię i szorstkie włosy, jak jego matka. Na płatku lewego ucha rosła mu kępka włosów. W oczach miał swawolne lekkomyślne chochliki. Uniósł dłoń.

      – Salam, chala dżan.

      – Nur ma dziesięć lat. Mam też starszego syna, Ahmada.

      – On ma trzynaście lat – dodał Nur.

      – Trzynaście, a tylko patrzeć, a zrobi się z tego czterdzieści – zaśmiała się Fariba. – Mój mąż nazywa się Hakim – ciągnęła. – Jest nauczycielem, tu, w Deh-Mazang. Powinnaś kiedyś do nas zajrzeć. Napijemy się…

      Nagle inne kobiety, jakby ośmielone, wepchnęły się obok Fariby i otoczyły Mariam, tworząc wokół niej w zatrważającym tempie ciasny krąg.

      – A więc to ty jesteś młodą narzeczoną Raszida…

      – Jak ci się podoba Kabul?

      – Byłam kiedyś w Heracie. Mam tam kuzyna.

      – Chcesz mieć najpierw chłopca czy dziewczynkę?

      – Te minarety! Och, jakie one piękne! Co za wspaniałe miasto!

      – Chłopiec jest lepszy, Mariam dżan, przekazuje nazwisko rodziny…

      – E tam! Chłopcy żenią się i uciekają. Dziewczynki zostają w domu i opiekują się tobą na starość.

      – Słyszałyśmy, że przyjeżdżasz.

      – Najlepiej, żebyś miała bliźniaki. Chłopca i dziewczynkę. Wtedy wszyscy są szczęśliwi.

      Mariam cofnęła się. Z trudem łapała powietrze. Dzwoniło


Скачать книгу