Król darknetu. Nick Bilton
świat. Potem jednak jutro przychodzi – i mija. Podobnie jak pojutrze. Wkrótce uświadamiamy sobie, że tych dni jutrzejszych nie zostało nam już wiele.
Carl Force dobrze znał to uczucie. Nie przypuszczał, że tak to się skończy, że wyląduje w bladofioletowym boksie niewyróżniającego się biurowca w centrum Baltimore i będzie się gapił w ekran komputera aż do chwili, gdy przyjdzie pora zebrać swoje rzeczy i wyjść. Kolejny dzień, kolejne jutro.
Carl był kimś, kogo w organach ścigania nazywa się „agentem słonecznym”, czyli pracującym tylko wtedy, gdy na dworze jest jasno. (Sam często mówił o sobie w ten sposób, trochę żartem, a trochę z dumą). Kiedy zegar wybijał piętnastą, wymykał się z biura i służbowym chevroletem impala wracał na drugą stronę miasta do żony i dzieci.
Każdemu, kto przechodził obok jego boksu, Carl kojarzył się z człowiekiem z ulicy, dilerem narkotyków. Na łysej głowie prawie zawsze nosił czarną wełnianą czapkę. Miał ciemne, zapadnięte oczy, a szpakowaty zarost skrywał zmarszczki na jego nalanej twarzy. Do tego na całym ciele miał tatuaże, w tym czarny celtycki tribal, który wił się po plecach i ramionach.
Tak jak większość weteranów Agencji do Walki z Narkotykami Carl miał czterdzieści parę lat i był zblazowany. Owszem, pracował jako gliniarz od narkotyków, ale jego robota była równie prozaiczna jak każdego pracownika w korpo. Większość czasu spędzał przy biurku wpatrzony w ekran komputera, sącząc wystygłą kawę z jednego z promocyjnych kubków, które na przestrzeni lat przywoził z konferencji DEA. Czasem słuchał Hope 89,1, miejscowej chrześcijańskiej radiostacji, która sączyła mu do ucha Modlitwę Pańską i obietnicę, że jeśli będzie wypełniał nakazy Biblii i postępował właściwie, otrzyma życie, jakiego zawsze pragnął.
Nie zawsze tak to wyglądało. Kiedy trzynaście lat wcześniej, pod koniec 1999 roku, wstąpił do Agencji, była ona całym jego życiem – kiedy jadł, spał i srał. Na samym początku absolutnie uwielbiał dreszczyk towarzyszący nalotom: pobudkę o czwartej nad ranem, wkładanie kamizelki kuloodpornej, sprawdzanie komory broni, a potem wyważanie drzwi kopniakiem i wydzieranie się na grubych dilerów i nic nieznaczących ćpunów: „Nie ruszać się!” oraz „Wszyscy, kurwa, na ziemię!”.
Bardziej ekscytującą pracę trudno było sobie wymarzyć. Z czasem jednak wczesne pobudki zaczęły męczyć. Wyważanie drzwi z kopa już tak nie podniecało. A gdy jeden diler trafiał do więzienia, jego miejsce na ulicy zajmował kolejny.
Przemiana z lekkomyślnego żółtodzioba w zblazowanego weterana przebiegała powoli. Z początku Carl nie potrafił samodzielnie wynajdować dobrych spraw. Potem z trudem przychodziły mu zatrzymania. Dochodziła do tego duża presja związana z pracą tajniaka, w której trzeba kogoś złapać, zanim on złapie ciebie. Do upadku przyczyniło się również to, że potajemnie sam zaczął nadużywać. W końcu nie wytrzymał stresu i jako agent został zatrzymany za jazdę po pijanemu, co cztery lata później doprowadziło go do załamania nerwowego. Niewiele brakowało, a straciłby wszystko: rodzinę, pracę, kota. Wtedy jednak zainterweniował Bóg i Carl dostał szansę na odkupienie, czyli tę biurową posadę agenta słonecznego. Od tamtej pory do jego boksu nie trafiało zbyt wiele ciekawych propozycji.
Pewnego dnia pod koniec stycznia 2012 roku miało się to jednak zmienić.
Carl siedział za biurkiem, czekając, aż minie kolejny dzień, gdy nagle jego przełożony Nick zawołał go do swojego gabinetu. Takie chwile zdarzały się często: krzyk Nicka i polecenie przyjęcia jakichś spraw, które większość agentów uważała za niedorzeczne. Należały do nich regularne przydziały „wyskoków”, jak nazywano jazdę po Baltimore zakończoną zatrzymaniem się na którymś rogu, by wyskoczyć z samochodu i złapać pomniejszych dilerów. Większość agentów uważała to za żałosny sposób walki z problemem narkotykowym, w przeciwieństwie do polowania na dużych bossów, które faktycznie mogło coś zmienić.
Kiedy jednak Nick wołał, to szedłeś. W jego gabinecie jak zwykle panował mrok. Choć przełożony Carla miał to szczęście, że przypadło mu okno ze skromnym widokiem na nagie, zamarznięte teraz Baltimore, rolety miał zawsze opuszczone, tak że nie wpadał tam nawet najmniejszy promień światła. Mrok potęgowały plakaty Iron Maiden i Metalliki, którymi Nick obwiesił ściany.
– No więc – odezwał się szef do Carla – właśnie miałem telefon na temat Silk Road.
Carl się ożywił. Usłyszał o tej dziwnej stronie internetowej miesiąc wcześniej na spotkaniu funkcjonariuszy organów ścigania, kiedy śledczy z U.S. Postal Service (amerykańska agencja pocztowa) wygłosił na ten temat krótką pogadankę. Opowiedział o nowym zjawisku, które rozpleniło się w węzłach pocztowych w całym kraju. Polegało na tym, że wielu ludzi przesyłało sobie niewielkie ilości narkotyków. Jak wyjaśnił inspektor, punkt łączący dilerów i nabywców nosił nazwę Jedwabnego Szlaku.
Zaintrygowany jego słowami Carl sprawdził to później w internecie i przeczytał kilka artykułów, między innymi ten Adriana Chena na Gawkerze. Zastanawiał się nad konsekwencjami tego procederu, które były olbrzymie. Uważał, że w internecie nie da się robić takich wyskoków jak na ulicy. Ponieważ jednak zupełnie nie znał się na informatyce śledczej, nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogliby go przydzielić do tej sprawy. Aż do chwili, kiedy Nick wezwał go do gabinetu i zapytał, czy chce wesprzeć grupę agentów HSI Baltimore.
– Znaleźli informatora, który mówi, że może ich doprowadzić do właściciela strony – wyjaśnił szef.
Gdy Carl zapytał, czemu zawdzięcza propozycję przyłączenia się do śledztwa, Nick wyjaśnił, że grupa HSI w Baltimore nie jest zespołem antynarkotykowym i zwykle zajmuje się tropieniem podrabianych produktów, czyli, jak się wyraził, „fałszywych torebek Louis Vuittona i tego typu gówien”. Dlatego jeśli zespół z Baltimore chciał się zająć narkotykami, potrzebował w składzie kogoś z DEA.
– Wchodzisz w to? – spytał Nick.
Carl zastanowił się przez moment. Znalazł się na takim etapie kariery, że spokojnie mógłby powiedzieć: „Nie jestem zainteresowany”, wyjść z ciemnego gabinetu Nicka i żyć dalej jako agent słoneczny, trenować drużynę futbolową syna, w weekendy chodzić z żoną i dziećmi do kościoła i być może któregoś dnia uświadomić sobie, że jego jutrem jest rodzina. Lub też mógł się włączyć do tego śledztwa i być może – kto wie? – wyrobić sobie nazwisko w DEA.
– Jasne – powiedział. Zgodził się wziąć tę sprawę.
Wyszedł z gabinetu przełożonego, nie wiedząc, że to jedno słowo pchnie go w mroczny i chciwy podziemny świat, który wciągnie go bez reszty, a pokusy Jedwabnego Szlaku sprawią, że straci wszystko, co dla niego ważne.
18
Variety Jones i Wąż
Ross przebywał w Australii dopiero od kilku tygodni, kiedy pewnego dnia zbudził się z dziwnego snu. Stanął w nim oko w oko z olbrzymią trzydziestometrową stonogą o ciemnych oczach i potężnych ruchliwych nogach. W tle majaczył wąż, jeszcze większy i bardziej złowieszczy niż stonoga, wijący się w ciemności.
Ross nie wiedział, co to oznaczało ani dlaczego we śnie nie bał się tych groźnych stworzeń. Nie wydawały mu się ani trochę złe. Albo może takie były, ale on nie dostrzegał ich prawdziwej natury. W miarę upływu dnia nie potrafił się jednak pozbyć myśli o oślizgłych istotach, aż w końcu opowiedział o śnie na Facebooku, ciekaw, co on może znaczyć.
Być może jego podświadomość po prostu odreagowywała wyzwania, jakie przez ostatnie miesiące rzucała mu rzeczywistość. W Teksasie był zupełnie wycieńczony z powodu podwójnej presji wynikającej z prowadzenia strony Silk Road