Zima czarownicy. Katherine Arden

Zima czarownicy - Katherine Arden


Скачать книгу
ale on przecież nie żyje…

      – Nie! – krzyknęła matka dziecka. – Nie, wybacz mi! Tu jestem. Maleńki, nie zostawiaj mnie!

      Pobiegła za zmarłym chłopcem, potykając się o na wpół zmrożone wertepy. Jej mąż ruszył chwiejnie za nią. Wśród przerażonych ludzi na drodze był pop. Mąż złapał go za sutannę i pociągnął za sobą.

      – Batiuszka, zrób coś! – krzyknął. – Spraw, żeby on odszedł! Pomódl się…

      – Upiór!

      To słowo – straszne słowo z legendy, sennego koszmaru i z bajki – przekazywano sobie z domu do domu, w miarę jak do ludzi docierało, co właściwie widzą. Słowo to z sykiem wędrowało uliczką w jedną i w drugą stronę, narastając, aż przerodziło się w jęk, a potem w krzyk.

      – Umarły chłopiec. On powstał z martwych. Umarli wychodzą z grobów. Jesteśmy przeklęci. Biada nam!

      Chaos nasilał się z każdą chwilą. Zapalano gliniane lampy, pochodnie tworzyły świetliste złote punkciki pod bladym księżycem. Rozlegały się krzyki. Ludzie mdleli, płakali albo wzywali na pomoc Boga. Niektórzy otwierali drzwi i wybiegali na drogę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Inni barykadowali się w domach i modlili całymi rodzinami.

      A martwy chłopiec wciąż szedł na chwiejnych nogach w stronę wzgórza kremla.

      – Synku! – wysapała jego matka, podbiegając do niego. Nie miała odwagi go dotknąć. Poruszał się sztywno, chwiejnie, inaczej niż za życia, lecz w jego oczach – była tego pewna – pozostało coś z jej synka. – Moje maleństwo, co to za koszmar? Czy Bóg odesłał cię do nas z powrotem? Czy przybywasz z jakimś ostrzeżeniem?

      Martwe dziecko odwróciło głowę i znów pisnęło:

      – Mamusiu?

      – Tu jestem – wyszeptała kobieta, wyciągając ku niemu rękę. Skóra na twarzy chłopca łuszczyła się pod jej dotknięciem.

      Mąż pchnął popa do przodu.

      – Zrób coś, na miłość boską!

      Pop, choć wargi mu drżały, pokuśtykał przed siebie i uniósł trzęsącą się rękę.

      – Zjawo, nakazuję ci…

      Dziecko podniosło wzrok, spojrzenie miało błędne. Gapie cofnęli się, przeżegnali i patrzyli… Chłopczyk omiótł wzrokiem ich twarze.

      – Mamusiu? – wyszeptał po raz ostatni. I skoczył.

      Niezbyt szybko, osłabiły go rany i śmierć, poruszał się niezdarnie na wątłych członkach. Jego matka nie stawiała oporu. Wampir wbił zęby w jej pomarszczoną szyję.

      Wydała bulgotliwy okrzyk bólu i miłości, przytuliła synka, charcząc w agonii i przemawiając łagodnie na jednym oddechu.

      – Tu jestem – szepnęła.

      A mała zmarła istotka wymazała się jej krwią, kiwając głową w przód i w tył niby potworna karykatura dziecka.

      Ludzie uciekali z krzykiem.

      Aż nagle z położonej wyżej ulicy ozwał się dźwięczny głos i ze wzgórza zszedł ojciec Konstanty. Kroczył zamaszyście, zawzięty, dostojny, o złotych włosach posrebrzanych blaskiem księżyca.

      – Ludu Boży! – wołał. – Jestem tutaj, nie lękajcie się ciemności. – Jego głos brzmiał jak dzwony cerkiewne o świcie. Długa szata migotała przy każdym ruchu. Minął męża, który padł na kolana, bezradnie wyciągnąwszy rękę.

      Z werwą żołnierza dobywającego miecza Konstanty uczynił znak krzyża.

      Mały upiór syknął. Twarz miał czarną od krwi.

      Za Konstantym czaił się jednooki cień w upojeniu śledzący tę tandetną i krwawą scenę, lecz nikt go nie widział. Nawet Konstanty, który nie patrzył za siebie. Może naprawdę zapomniał, że to nie tylko jego głos poskramia upiora.

      – Odejdź, diable – rozkazał Konstanty. – Wracaj tam, skąd przyszedłeś. I nie nękaj już żywych.

      Wampir syknął. Uciekający tłum zamarł w pół kroku. Ci, którzy byli najbliżej, patrzyli z niemą fascynacją. Przez dłuższą chwilę upiór i pop zwarli spojrzenia jakby w potwornej walce woli. Jedynym dźwiękiem był charkot konającej matki.

      Ktoś uważny mógłby dostrzec, że zmarły chłopiec nie patrzy na Konstantego, lecz nieco dalej. Za plecami popa jednooki cień machnął ręką w nieznoszącym sprzeciwu geście – w podobny sposób ludzie każą odejść psu.

      Wampir warknął jeszcze, ale cicho, jako że moc, która dała mu powtórne życie, oddech i ruch, wygasła. Runął bezwładnie na pierś matki. Nikt nie potrafiłby stwierdzić, które z nich dwojga wydało ostatnie rzężące tchnienie.

      Mąż spoglądał na ciała swoich bliskich nieruchomy, wstrząśnięty, wyzuty z wszelkich uczuć. Tłum jednak nie na niego patrzył.

      – Wycofaj się – syknął Niedźwiedź do ucha Konstantego. – Uważają cię za świętego, nie pora teraz tutaj sterczeć. Jedno kichnięcie i zepsujesz cały efekt.

      Konstanty Nikonowicz, otoczony przez otępiałe z nabożnej czci twarze, wiedział to doskonale. Raz jeszcze pobłogosławił ich znakiem krzyża, po czym ruszył pod górę wąską uliczką, krocząc w ciemności z nadzieją, że nie potknie się o zamarzniętą koleinę. Ludzie rozstępowali się przed nim z płaczem.

      W Konstantym na wspomnienie mocy, jaką w sobie odkrył, wrzała krew. Po latach modlitw, szczerej żarliwości został bożym wyrzutkiem, a ten demon mógł uczynić go wielkim pośród ludzi. Wiedział o tym. Jeśli nawet jakiś wewnętrzny głos przestrzegał go szeptem: „on dostanie twoją duszę”, Konstanty nie zważał na to. Jaki niby ma pożytek z tej duszy?

      Mruknął jednak, niejako mimowolnie:

      – Ta kobieta umarła z powodu twojego widowiska.

      Diabeł wzruszył ramionami. Część jego twarzy, ta pokryta bliznami, ginęła w ciemności. Wyglądał zwyczajnie, jeśli nie liczyć stąpających bezgłośnie bosych stóp. Od czasu do czasu zerkał w górę na gwiazdy.

      – Niezupełnie umarła. Umarli nie spoczywają spokojnie, kiedy ja jestem w pobliżu. – Konstanty zadrżał. – Nocami będzie krążyła po ulicach, wołając synka. Ale to wszystkim wyjdzie na dobre. Podsyci jeszcze ich strach. – Zerknął z ukosa na popa. – Żałujesz? Za późno na skrupuły, człeku boży. – Konstanty nie odpowiedział. – Na tym świecie nie ma nic oprócz władzy – ciągnął diabeł. – Ludzie dzielą się na tych, którzy mają władzę, i tych, którzy jej nie mają. Do których chcesz należeć, Konstanty Nikonowiczu?

      – Przynajmniej jestem człowiekiem – warknął Konstanty. – Ty jesteś tylko potworem.

      Białe zwierzęce zęby Niedźwiedzia błysnęły przelotnie w uśmiechu.

      – Potwory nie istnieją. – Pop prychnął. – Nie istnieją – powtórzył Niedźwiedź. – Na świecie nie ma ani potworów, ani świętych, tylko niezliczone cienie wplecione w ten sam gobelin, jasne i ciemne. Potwór jednego człowieka jest ukochanym drugiego. Mądrzy to wiedzą.

      Dotarli już prawie pod bramę monastyru.

      – A zatem jesteś moim potworem, diable? – spytał Konstanty.

      Cień w kąciku ust Niedźwiedzia się pogłębił.

      – Owszem. I twoim ukochanym. Jeśli chodzi o ciebie, to jedno i to samo. – Niedźwiedź ujął w dłonie złocistą głowę Konstantego, przyciągnął ją do swej twarzy i pocałował go prosto w usta.

      Następnie zniknął w ciemności, śmiejąc się szyderczo.

Скачать книгу