Hipoteza zła. Donato Carrisi

Hipoteza zła - Donato Carrisi


Скачать книгу
drewniane płoty oddzielające poszczególne działki, zostały zastąpione metalowymi siatkami. W wysokiej trawie można było dostrzec śmieci i złom. Dojechawszy w pobliże numeru czterdzieści dwa, Mila zwolniła i zatrzymała się. Po drugiej stronie ulicy stał dom, w którym niegdyś mieszkał Roger Valin.

      Minęło siedemnaście lat i nieruchomość należała już do innej rodziny, wciąż jednak było to miejsce, w którym dorastał masowy morderca. Tu stawiał pierwsze kroki, bawił się przed domem i uczył się jeździć na rowerze. Codziennie wychodził z tych drzwi, żeby udać się do szkoły, a potem do pracy. Tu oddawał się rutynowym zajęciom. Było to także miejsce, w którym Roger musiał opiekować się chorą matką, czekając wraz z nią na nierychliwy, ale nieuchronny koniec.

      W karierze poszukiwaczki zaginionych osób Mila bardzo dobrze przyswoiła sobie pewną naukę. Bez względu na to, jak daleko się ucieknie, dom jest miejscem, które podąża za nami wszędzie tam, gdzie idziemy. Możemy często zmieniać miejsce zamieszkania, ale zawsze istnieje to jedno, z którym pozostajemy związani na zawsze. Jakbyśmy to my należeli do niego, a nie na odwrót. Jakbyśmy składali się z tych samych materiałów – ziemi zamiast krwi, drewna w stawach, cementu w kościach.

      Poszukując Rogera Valina, Mila miała nadzieję, że on także, mimo lat spędzonych w niewiadomych miejscach, mimo przenikającej go wściekłości i zabójczych planów, nie będzie mógł wyzwolić się spod siły wspomnień. Zaparkowała hyundaia przy chodniku, wysiadła i rozejrzała się. Między drzewami zrywały się podmuchy wiatru, niosąc gdzieś z daleka dźwięki alarmu samochodowego, który rozbrzmiewał to głośniej, to znów ciszej, mieszając się z innymi odgłosami. W ogródku dawnego domu Valinów stał na czterech słupkach z cegieł wrak bordowego combi bez kół. We wnętrzu domu można było dostrzec cienie obecnych mieszkańców. Było rzeczą nieprawdopodobną, aby Roger podszedł na mniejszą odległość niż ona w tej chwili. Żeby zdobyć dowód takiej wizyty, musiałaby się zwrócić gdzie indziej. Rozejrzała się ponownie i wybrała dom stojący naprzeciwko tamtego.

      Starsza pani zbierała właśnie pranie rozwieszone do wyschnięcia na sznurku między dwoma słupkami. Ze stosem w rękach weszła na schody werandy. Mila ruszyła szybkim krokiem w jej kierunku, żeby ją zatrzymać, zanim wejdzie do domu.

      – Przepraszam panią! – zawołała.

      Kobieta obejrzała się i obrzuciła ją nieufnym spojrzeniem. Już w połowie drogi Mila wyjęła legitymację policyjną, żeby ją uspokoić.

      – Dzień dobry, przepraszam, że pani przeszkadzam, ale chciałabym porozmawiać.

      – Nie ma problemu, moja droga – odparła kobieta z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. Miała na nogach podkolanówki frotté, z których jedna opadła do kostki, a jej podomka była poplamiona i wytarta na łokciach.

      – Od jak dawna pani tu mieszka?

      Wydawało się, że pytanie rozbawiło kobietę; przez chwilę rozglądała się melancholijnie po okolicznych domach.

      – Od czterdziestu lat.

      – W takim razie zwróciłam się do właściwej osoby – powiedziała serdecznym tonem Mila. Nie chciała jej przestraszyć, pytając wprost, czy przypadkiem widziała ostatnio swojego dawnego, zaginionego od siedemnastu lat sąsiada Rogera Valina. Poza tym podejrzewała, że z powodu podeszłego wieku kobieta mogłaby coś poplątać.

      – Zechce pani wejść do środka?

      – Chętnie – odparła z miejsca Mila, która łączyła z tym zaproszeniem pewne nadzieje.

      Staruszka ruszyła przodem, podczas gdy przekorny wiatr targał jej przerzedzone włosy.

      * * *

      Pani Walcott poruszała się drobnymi kroczkami, ciągnąc wełnianymi kapciami po dywanikach i starym parkiecie. Poruszała się zręcznie między zawadzającymi meblami, pełnymi różnorakich przedmiotów – szklanych bibelotów, poszczerbionej porcelany i albumów ze zdjęciami z dawnych lat. Niosła tacę z dwiema filiżankami i imbrykiem. Mila podniosła się z kanapy, żeby jej pomóc ustawić wszystko na stoliku.

      – Dziękuję pani, moja kochanieńka.

      – Nie musiała się pani kłopotać.

      – Robię to z przyjemnością – odparła kobieta, zabierając się do napełnienia filiżanek herbatą. – Nie miewam zbyt wielu gości.

      Mila przyglądała się jej, zadając sobie pytanie, czy któregoś dnia ją również dotknie podobne osamotnienie. Prawdopodobnie jedyną istotą dotrzymującą towarzystwa pani Walcott był rozciągnięty na fotelu rudawy kot, który co jakiś czas otwierał oczy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, po czym znowu zapadał w drzemkę.

      – Satchmo nie przepada zbytnio za obcymi, ale to dobry kot.

      Mila zaczekała, aż starsza pani usiądzie naprzeciw niej, a potem, biorąc do ręki filiżankę, przeszła do celu swej wizyty.

      – Pewnie wyda się pani dziwne to, o co chcę panią zapytać, ponieważ upłynęło wiele czasu. Czy przypadkiem pamięta pani rodzinę Valinów, którzy mieszkali naprzeciwko? – Wskazała dom po drugiej stronie ulicy i natychmiast zauważyła, że twarz pani Walcott posępnieje.

      – Biedacy – mruknęła kobieta, potwierdzając, że ich pamięta. – Gdy ja i mój mąż Arthur kupiliśmy ten dom, trochę wcześniej przenieśli się tu również oni. Byli równie młodzi jak my, a dzielnica została dopiero co wybudowana. Idealne miejsce, żeby żyć w spokoju i wychowywać dzieci. Tak nam powiedział agent nieruchomości i nie pomylił się. Sprawdziło się przynajmniej przez pierwsze lata. Przeniosło się tu z centrum wiele osób. Przede wszystkim urzędnicy albo kupcy. Żadnego robotnika ani imigranta.

      Dla należącej do innego pokolenia pani Walcott ten niepoprawny politycznie komentarz był całkowicie naturalny. Mila poczuła lekkie rozdrażnienie, ale nie zrezygnowała z serdecznego tonu.

      – Proszę mi opowiedzieć o Valinach. Co to byli za ludzie?

      – Bardzo grzeczni. Żona zajmowała się domem, natomiast mąż miał dobrą pracę jako urzędnik. Ona była bardzo ładna, wydawali się szczęśliwi. Z miejsca się zaprzyjaźniliśmy. Co niedziela zapraszaliśmy się nawzajem na grilla i spędzaliśmy razem dni świąteczne. Arthur i ja byliśmy małżeństwem od niedawna, za to oni mieli już dziecko.

      – Rogera. Pamięta go pani?

      – Jakże mogłabym zapomnieć tego małego smyka. Gdy miał pięć lat, umiał już jeździć na rowerze i kręcił się na nim tam i z powrotem po ulicy. Arthur uwielbiał tego chłopca, do tego stopnia, że zbudował mu domek na drzewie. Po jakimś czasie okazało się, że nie będziemy mieli własnych dzieci, ale żadne z nas nie robiło z tego tragedii, przede wszystkim, żeby nie sprawić przykrości partnerowi. A wie pani, Arthur był bardzo zdolnym człowiekiem. Byłby doskonałym ojcem, gdyby dobry Pan Bóg mu na to pozwolił.

      Mila kiwnęła głową. Jak wiele starszych osób, pani Walcott miała skłonność do odbiegania od tematu i trzeba ją było naprowadzić z powrotem na główny wątek rozmowy.

      – A jak ułożyły się później sprawy rodziców Rogera?

      – Pani Valin ciężko zachorowała – odparła kobieta, kręcąc głową. – Lekarze od razu postawili sprawę jasno, że nie jest to choroba uleczalna. Ale powiedzieli też, że Pan Bóg nie zabierze jej do siebie zbyt prędko. Najpierw będzie musiała znosić bóle i cierpienia. Być może właśnie z tego powodu mąż postanowił opuścić rodzinę.

      – Ojciec Rogera ich porzucił? – Mila nie znalazła tej informacji w dokumentach.

      – Tak, proszę pani, ożenił się ponownie i nie pokazał się więcej, nawet po to, żeby sprawdzić, jak


Скачать книгу