Matki z Lovely Lane. Nadine Dorries
spojrzał na śpiącą matkę i struchlał.
– Najpierw muszę do ubikacji – wyszeptał do Bryana i pobiegł na palcach do wygódki.
Paddy jeszcze nigdy nie czuł się tak źle, żeby jeden z jego synów, czy to Bryan, czy którykolwiek inny, nie zdołał go rozbawić i zupełnie nieświadomie wydostać z czeluści niechęci do samego siebie.
Teraz się uśmiechnął i napił herbaty. Cóż za poranek! Słońce jeszcze porządnie nie wstało, a już wszyscy zdążyli się rozmarzyć. Że niby Finn mógłby przejść egzamin! Że Lorraine Tanner ma oko na ich Bryana. Paddy wyłączył radio. Co tam wiadomości, lepiej niech sobie Noleen trochę odpocznie. Nie ma nic ważniejszego. Nie zamierzał jej mówić o tym egzaminie. To byłby dla niej tylko kolejny powód do zmartwienia. Powiedziała mu, że dziś ostatnia przyszła na mszę, bo spotkała po drodze Biddy Kennedy. Pewnie więc siostra Therese z nią nie rozmawiała. Dzięki Bogu, bo inaczej o wszystkim by się dowiedziała i zamartwiała czymś, co raczej nigdy się nie stanie.
– Wiesz co, Bryan, a może wrzuć na kuchenkę plaster bekonu dla Finna albo nawet dla nich wszystkich. Niech Mary go poda. Wtedy, jeśli on nie zda tego egzaminu, będziemy mogli waszej matce powiedzieć, że to nie nasza wina, bo my należycie o niego zadbaliśmy.
– Ale to ty wytłumaczysz mamie, gdzie się podział bekon – zastrzegł Bryan. Sięgnął do kredensu, w którym na chłodzonej półce kładło się mięso, i spod mokrej ściereczki wyjął bekon. Wrzucił kilka plastrów na rozgrzaną patelnię. Powietrze wypełniło się sykiem i skwierczeniem smażonego mięsa, a Noleen mimo to nadal spała.
Paddy rozsiadł się wygodnie w fotelu, odkręcił buteleczkę z tabletkami przeciwbólowymi i wysypał na dłoń jedną, a potem wrzucił ją do ust, odchylił głowę i popił resztką herbaty. A jakie to niby ma znaczenie? Przecież chodzi tylko o kilka plastrów boczku. Nigdy wcześniej nikt z tej rodziny nie przystępował do żadnego egzaminu, nawet o tym nie pomyślał. Paddy nie spodziewał się, żeby cokolwiek miało się zmienić w tej kwestii w najbliższym czasie. I żaden boczek ani sute śniadanie tu nie pomogą.
Tymczasem u Maisie Tanner na Arthur Street było tego ranka głośniej niż zwykle. Z Lorraine z dnia na dzień coraz trudniej było się dogadać. Co chwila darła koty ze swoim młodszym bratem, małym Stanem. Coraz częściej dochodziło między nimi do głośnej wymiany zdań i fizycznych starć. Notorycznie czymś w siebie rzucali, zwykle butami albo linijkami, ale tego ranka w ruch poszło coś cięższego.
– Rany, co wy znowu kombinujecie? – Maisie wyrwała Lorraine miniaturowy posążek Matki Boskiej, który dziewczyna miała zamiar cisnąć w głowę młodszego brata. Maisie dostała tę figurkę od siostry Therese. – To jest moje i bardzo proszę tego nie ruszać. Cóż za bezczelność!
– Powiedz mu coś, mamo! Przecież ja dobrze wiem, że on zabrał moją opaskę do włosów. Wymienił ją pewnie na woreczek kulek, bo skąd niby miał na to pieniądze, no i gdzie podziała się moja opaska?
– Ach, nie wiem, kochanie. Pójdziemy na rynek i kupię ci nową, dobrze? Stanley, skąd wziąłeś te kulki? Chyba nie zabrałeś Lorraine opaski, żeby ją wymienić na ten woreczek?
– Nie zabrałem. Kto by chciał jej głupią opaskę? To kulki Finna Delaneya. Dał mi je. Powiedział, że dzisiaj nie może się nimi bawić, bo ma egzamin.
– Jaki egzamin, słoneczko? – zapytała Maisie.
Z odpowiedzią pospieszyła, jak zwykle zresztą, Lorraine.
– Egzamin jedenaście plus. Każdy, kto go zda, może iść do Waterloo Grammar. Ja bym bardzo chciała go zdać – powiedziała.
Mały Stan spojrzał na siostrę z niedowierzaniem.
– Wcale nie chcesz, bo w gimnazjum jest pełno chłopców i oni by cię nie lubili! – wrzasnął.
– Nieprawda! Cieszyliby się, że tam jestem. Weź przestań, Stanley.
Maisie miała już nerwy w strzępach.
– To ty przestań, Lorraine. Oboje przestańcie. Ta szkoła jest piekielnie daleko. Stanley, ty lepiej zadbaj o to, żebyś egzaminu nie zdał, słyszysz? Skoro szkoła przy St Chad’s wystarczyła ojcu i mnie, tobie też wystarczy. Nasza Pammy chodziła tylko do St Chad’s i spójrzcie tylko, jak sobie w życiu radzi.
– Nie zdam, mamo, obiecuję. Ale Finn może zdać. Jest bystry – powiedział Stanley.
– Finn Delaney? Bystry? – Głos Maisie podniósł się o dwie oktawy, gdy wypowiadała jego imię. – Chyba żarty sobie stroisz. Przecież on momentami zdaje się nie wiedzieć nawet, jak się nazywa. Nigdy wcześniej takiego dzieciaka nie widziałam. Zero zdrowego rozsądku. Nawet rodzona matka czasem ma go dosyć, a ona przecież sporo musi znosić. Mówiła mi, że są dni, kiedy on nawet jeść zapomina. W niczym się nie orientuje. Wiecznie siedzi z nosem w jakiejś książce. Nie, on tam żadnych szans nie ma. Nikt tu nie ma.
– Mamo, idę do Delaneyów po Mary – poinformowała Lorraine, narzucając płaszcz.
– Kto by pomyślał, Lorraine. A z jakiego powodu ostatnio spędzasz w kuchni u Delaneyów więcej czasu niż we własnej?
Rumieniec zdradził zakłopotanie Lorraine.
– Mamo, Mary jest moją przyjaciółką, dlatego tam chodzę – powiedziała. – Ona musi dużo pomagać w domu, bo mają mnóstwo na głowie, a jej mama pracuje po nocach.
– Nie wciskaj mi kitu, Lorraine. Sama cię urodziłam, znam cię! Domyślam się, że ciągnie cię tam bardziej ze względu na tego ich Bryana niż na twoją Mary.
– Mamo! – zawołała Lorraine. – Tylko nie mów małemu Stanowi.
Maisie wyżęła ścierkę i zajęła się przecieraniem stołu po śniadaniu. Miski wstawiła do zlewu, a potem wyjęła z kieszeni fartucha paczkę papierosów. Było dopiero wpół do dziewiątej, ale włosy miała już elegancko ułożone i aż sztywne, bo od sześciu dni spryskiwała je lakierem Get Set, a usta pomalowane szminką.
– No coś ty, skarbie, nic nie powiem. Ale mam rację, prawda?
Oparła się o kuchenkę, po czym odwróciła paczkę papierosów do góry nogami i stukała w dno tak długo, aż jeden wypadł. Odpaliła go od płomyka kuchenki, a potem wydmuchała dym w górę.
– Słuchaj, kochana, chciałabym ci tylko powiedzieć, żebyś na siebie uważała – zwróciła się do córki. – Jesteś jeszcze bardzo młoda. Bryan to obowiązkowy chłopak, a obowiązków mu nie brakuje. Nie chciałabym, żebyś potem musiała leczyć złamane serce.
Dmuchnęła jeszcze mocniej.
Lorraine włożyła podręczniki do wiklinowego koszyka.
– Ale go chyba lubisz, co, mamo?
– Lorraine, jak miałabym go nie lubić? Setki razy zmieniałam mu pieluchy i wycierałam nos. Lubię wszystkie dzieciaki z okolicy. My tu jesteśmy tak naprawdę jedną wielką rodziną. Tylko że to nie o to chodzi. Ty jeszcze się uczysz, a on już pracuje. Ma pracę w szpitalu, a poza tym musi zajmować się ojcem. Ja bym po prostu nie chciała, żeby stała ci się krzywda i tyle. Mówiłaś o tym Mary?
Lorraine skinęła głową.
– Wiesz, kochanie, jeśli mogę ci coś doradzić, to jedynie tyle, żebyś nie dała chłopakowi po sobie poznać, że ci się podoba. Nawet jeśli ten chłopak jeszcze nie tak dawno woził cię wózkiem.
– O Boże, chyba nie mówisz poważnie, mamo?
– Ależ jak najbardziej. Wkładałyśmy do wózka ciebie i Mary, a potem wysyłałyśmy Bryana, żeby przespacerował się z wami aż do Vince Street. My w tym czasie robiłyśmy pranie. Musisz udawać niedostępną, to jedyny sposób. – Maisie odwróciła się, żeby strząsnąć