Matki z Lovely Lane. Nadine Dorries
wróci z nimi bezpiecznie do domu. Nie mógł dłużej koić lęków matki, a jeśli chcieli zachować dach nad głową, musiał czym prędzej odnaleźć tego całego Bevana i dowiedzieć się, skąd jego brat brał pieniądze.
– Chodź, mamo, musimy iść. Chodź, proszę cię – powiedział. – Jego tu nie ma. Zabrali go furgonetką do Walton Gaol.
Matka Lorcana na chwilę zdołała się przebić przez ścianę własnej rozpaczy i spojrzeć na syna. Z biegiem godzin jej twarz coraz bardziej błyszczała od łoju, a cienie wokół ust przybierały coraz głębsze odcienie szarości. Lorcan miał wrażenie, że jej przekrwione oczy zapadają się w głąb czaszki.
– Zabrali? Na długo? Mamy czekać? On przecież wie, że tu jestem. On nam kazał tu na siebie czekać, Lorcan. Nie możemy sobie pójść. Co będzie, kiedy J.T. wróci? Musimy czekać, Lorcan – mówiła podniesionym głosem, w którym pobrzmiewały panika i rozpacz. – W domu nic nie ma, Lorcan. Nic. Ani pensa.
Odpowiedział jej policjant.
– Dostał pięć lat, ten pani pieprzony Irlandczyk! – krzyknął. – A teraz zabieraj się z tych schodów, kobieto. Słyszysz? Bo tylko gwizdnę i jeszcze więcej Ryanów trafi za kraty. Jak tak dalej pójdzie, to nam się areszt zapełni samymi Ryanami. Wy brudasy z Irlandii, szkoda, żeście nie pozdychali z głodu. Kogo obchodzi jakiś wielki głód. Nie mogliście umierać we własnym kraju?
Lorcan instynktownie postąpił krok w stronę policjanta, żeby zasłonić matkę przed jego słowami i nie zadawać jej więcej bólu. Zauważył krople śliny na wąsach mężczyzny i wściekłość w jego oczach. Ten człowiek kipiał złością i nienawiścią, a teraz najwyraźniej postanowił się wyżyć na Lorcanie i jego matce.
– Jeszcze krok, chłopcze, a dołączysz do brata w celi. Zrozumiałeś?
Lorcan zamarł. Co by się stało z ich domem, gdyby tam nikogo nie było? Straciliby go. Tak często zdarzało im się zalegać z czynszem, już tyle razy dostawali upomnienia. Jeszcze jedno opóźnienie w płatności i administracja portu na pewno ich eksmituje. Odruchowo skinął głową. Nie pierwszy raz słyszał takie słowa, słowa pełne niechęci. Tak naprawdę życzliwość okazywali mu tylko siostra Therese z St Chad’s, Biddy Kennedy i pani Delaney. Poza tym nikt nie miał za grosz zrozumienia dla rodziny Ryanów z Vince Street. Jego bracia zyskali fatalną reputację i to się niejako automatycznie przenosiło również na niego. Nie zdążył nawet słowa powiedzieć, a już czuł, że ludzie go nie lubią. Z góry go szufladkowano jako czarną owcę, z góry odmawiano mu zaufania, jeszcze zanim w ogóle się gdzieś pojawił. Odkąd jego starszy brat okradł kościół i uciekł do Ameryki, wszyscy wokół mieli ich za rodzinę złodziei. Lorcan zdążył na własnej skórze się przekonać, że aby przetrwać, trzeba się podporządkowywać i trzymać język za zębami. Nigdy z nikim się nie kłócił, właściwie prawie się nie odzywał. Tylko dzięki temu zdołał bez szwanku przeżyć pierwszych czternaście lat swojego życia i nie podpaść w tym czasie gliniarzom.
Lorcan ciągnął matkę za rękę, ale odkąd usłyszała, że J.T. został skazany na pięć lat więzienia, znów wpadła w czarną rozpacz i zaczęła bez opamiętania płakać. Chłopak nie był w stanie żadną miarą ruszyć jej z miejsca.
Policjant tymczasem postanowił dotrzymać słowa. Lorcan aż podskoczył, gdy powietrze przeszył przenikliwy dźwięk gwizdka. Zaraz potem matkę funkcjonariusze zaciągnęli do budynku, a on został na schodach sam, przerażony i zapłakany. Co miał teraz zrobić? Do kogo zwrócić się o pomoc?
Trząsł się i łkał, ale ze wszystkich sił starał się myśleć trzeźwo. Pomóc mogły mu tylko dwie osoby: pani Delaney albo Biddy Kennedy. Pani Delaney pewnie spała, bo przecież rano widział ją na mszy. Rozmawiała z nim i powiedziała, że wraca z nocnej zmiany ze szpitala.
– Idziesz do szkoły, Lorcan? – zapytała, gdy wyszli z kościoła.
Zawsze miała dla niego dobre słowo, w przeciwieństwie do niektórych kobiet, które uważały go za szkodnika. Kiedyś mu powiedziała: „Jeśli potrzebujesz siły, żeby przetrwać dzień, Lorcan, to czerpać ją możesz z porannej mszy. Szkoda, że żadne z moich dzieci nie chce tu ze mną przychodzić”. On nie chciał rozczarować kobiety, która była dla niego miła, więc jeśli tylko obudził się dość wcześnie, zawsze rano chodził na mszę. Tego dnia nie chciał jej mówić, że nie wybiera się do szkoły, bo idzie z matką do sądu. Za bardzo się tego wstydził.
Zbiegł po schodach wielkiego budynku i ruszył w kierunku Dock Road. Całą drogę pędził, ani na chwilę się nie zatrzymał. Miał kilka opcji do wyboru. Mógł iść do księdza. Ojciec Brennan na pewno nie zatrzasnąłby mu drzwi przed nosem, podobnie jak siostra Therese, ale za bardzo się wstydził. Biddy! Pójdzie do Biddy! Pobiegł prosto do niej do domu, po drodze modląc się w duchu, żeby była mu w stanie pomóc.
– A gdzie jest twoja mama, Lorcan? – zapytała Biddy tego rozczochranego i brudnego chłopca, który siedział przy jej kuchennym stole z kubkiem herbaty w dłoniach, czekając, aż ona usmaży mu ziemniaki i posmaruje chleb masłem.
– Policjanci się pojawili nie wiadomo skąd, Biddy. Zabrali ją do środka. I już nie wyszła.
Biddy to się nie spodobało. Chwyciła w rękę kij od mopa i postukała w ścianę kuchni. Dwie minuty później na ścieżce za jej domem pojawiła się Elsie.
Elsie zmarszczyła czoło na widok chłopca siedzącego przy stole.
– A co on tu robi? – zapytała.
– On ma imię, Elsie – odparła Biddy. – To jest Lorcan, jak zresztą dobrze wiesz. Mieszka tu w okolicy. Idź, proszę, po Dessiego. Mamy drobny problem z glinami.
Elsie nawet nie uniosła brwi. Mieszkała wśród Irlandczyków, odkąd wyszła za mąż. Wiele razy na własne oczy widziała, jak niegodziwie i brutalnie bywają traktowani. Z niedowierzaniem kiwała głową, gdy spoglądała na tabliczki wywieszane w oknach internatów przy Scotland Road: „Nie przyjmujemy czarnych, psów i Irlandczyków”. Kłopoty z glinami to był chleb powszedni jej sąsiadów.
– A po co niby miałabym iść po Dessiego? – zapytała z irytacją. – Właśnie pomagam Marcie kąpać dziecko. Nie zamierzam tego rzucać dla jakiegoś Ryana. Przez takich jak oni potem źle się mówi o was, Irlandczykach. Powinnaś go odprawić. Ludzie nie powinni widzieć, że się zadajesz z takimi typami. Oni trzymają się z chłopakami Bevanów z Dingle. Wszyscy gadają, że J.T. trafił dziś za kratki na długie lata. Za takich jak oni potem my musimy się wstydzić. Tacy jak oni ciągną nas za sobą na dno.
– Elsie, nie wyrzucę Lorcana. Zamierzam go nakarmić. Może nie zauważyłaś, ale to jeszcze dziecko, a cały dzień nie miał nic w ustach.
Elsie zmarszczyła nos.
– Tak, tak, jedno z tych, co to ciepłej wody też już dawno nie widziały.
Elsie wyszła, nic już więcej nie dodając, ale Biddy wiedziała, że zrobi, co miała zrobić. Chwilę później wróciła w towarzystwie Dessiego. Co prawda jej wnuk czekał na kąpiel, ale ciekawość wzięła nad nią górę. Elsie postanowiła tymczasem nie wracać do siebie.
– Zdaje się, że wspomniałaś wcześniej o kąpieli wnuka? – zapytała Biddy.
– Owszem, ale już na pewno mnie ominęła, a mały dawno śpi. Po co ci właściwie był ten Dessie?
Biddy nie odpowiedziała, dla Elsie było jednak jasne, że jeśli pokrząta się tutaj jeszcze trochę, to lada moment wszystkiego się dowie.
– Dessie, posłałam Lorcana do komórki, właśnie wstawiam kocioł. Jeśli jego ubrania nie rozpadną się podczas prania, zamierzam doprowadzić je do porządku. Przez noc powinny wyschnąć przy piecu i rano będzie mógł je nałożyć.
– A co on tu robi, Biddy? Co się dzieje?
Dessie