Matki z Lovely Lane. Nadine Dorries
na co on odpowiedział jej uśmiechem.
W głębi duszy schlebiało jej, że doktor od czasu do czasu mówi do niej po imieniu. Dzięki temu mogła o nim myśleć już nie tylko jako o współpracowniku, ale niemal jako przyjacielu. Trudno było przyznać się do tego przed kimkolwiek poza sobą, ale tak naprawdę nie miała przyjaciół. Przez te wszystkie lata jej jedyną przyjaciółką była praca. Jej matka, jej pielęgniarki, jej szpital – to było całe życie przełożonej pielęgniarek. Po niedawnej śmierci matki czuła się jeszcze bardziej samotna niż dawniej. Straciła kogoś, kogo mogła odwiedzać, o kogo mogła dbać i darzyć miłością. Jednak jeszcze za życia matki przełożona skrywała w sercu wielki smutek po utraconej sekretnej miłości. W czasie wojny siostra April pewnego dnia opuściła szpital, aby dołączyć do korpusu pielęgniarek imienia Królowej Aleksandry i nie wróciła. Przełożona pielęgniarek nigdy o tym nie mówiła. To był jej krzyż, który musiała nieść w tajemnicy. Tylko że to ją skazywało na pozbawione przyjaciół życie w samotności, ponieważ przyjaciel to z definicji ktoś, z kim można szczerze rozmawiać – a skoro ona nie mogła powiedzieć nikomu prawdy o sobie i o tym, co ją odróżnia od innych znanych jej kobiet, to po cóż w ogóle się wysilać?
W drodze na blok operacyjny minęli Jake’a Berry’ego, zastępcę portiera i zięcia Elsie. Wiózł butlę z tlenem na oddział dziecięcy.
– W salach operacyjnych spokój, Jake? – zapytał doktor Gaskell.
– Tak, doktorze Gaskell i siostro przełożona. Spokój. Na nagłych wypadkach też spokój. Trzymajmy kciuki. Obym tego nie powiedział w złą godzinę.
– A jak się miewają Martha i dziecko? – zapytała przełożona.
– Oboje czują się dobrze, dziękuję. Poród przebiegł sprawnie. Wszystko za nas zrobiła Biddy Kennedy.
Przełożona pielęgniarek zmarszczyła brwi. Chociaż Biddy świetnie sprawdzała się jako gospodyni w szkole pielęgniarek, to ilekolwiek by dzieci powitała na świecie, położną nie była.
– Bardzo się cieszę, Jake. Jeśli jednak Martha znów zajdzie w ciążę, proszę, przywieź ją tutaj, bez pośpiechu, zawczasu. Poród w szpitalu jest naprawdę bezpieczniejszy, a przecież nie trzeba jechać aż do szpitala położniczego. Mamy tu niezbędny sprzęt, mamy też środki przeciwbólowe, jakich w domu nie może podać ani Biddy, ani nikt inny. O doświadczeniu pielęgniarek nie wspominając. A przynajmniej skorzystajcie z usług jednej z tych nowych położnych środowiskowych.
Jake nie wiedział, co powiedzieć. Martha uparła się, że chce urodzić dziecko w domu. Podobnie jak większość kobiet z okolic portu, ani myślała choćby zbliżać się do szpitala przy Mill Road. Jednak przełożona była jego szefową. Ściślej rzecz biorąc, jego szefem był Dessie, ale on z kolei odpowiadał przed nią.
Uniósł czapkę.
– Tak jest, siostro przełożona. Spróbuję. Być może jednak powinna siostra w tej sprawie porozmawiać z jej matką.
– Rozmawiałam, Jake. Mówiłam to Elsie nie raz, a sto razy. Problem w tym, że zdaniem takich Elsie czy Biddy najlepsze są zawsze stare i sprawdzone rozwiązania. Elsie mi powiedziała, że jeśli Martha będzie chora, to ona ją wtedy przyprowadzi do szpitala, ale jej zdaniem ciąża to tylko stan, a nie choroba. Przy czym one nawet nie zdają sobie sprawy, że w krótkim czasie może pojawić się problem. A my tu jesteśmy w stanie podjąć różne działania, które w takich sytuacjach ratują życie.
Na twarzy Jake’a odmalowało się zaniepokojenie.
– Naprawdę się postaram, siostro przełożona. Obiecuję. – Ponownie uniósł czapkę i ruszył do głównego wejścia.
– Wydaje mi się, że odrobinę przedwczesne te uwagi, siostro. Przecież ona właśnie urodziła pierwsze dziecko – zauważył doktor Gaskell, gdy Jake odszedł na tyle, że już nie mógł ich usłyszeć.
– Zdaję sobie z tego sprawę, doktorze. Musimy jednak siać ziarno. W ostatnich latach liczba porodów rośnie w niesamowitym tempie. Można odnieść wrażenie, że mężowie i żony nadrabiają stracony czas. Szybko się pan przekona, że Martha zaraz znów zajdzie w ciążę. Lata pięćdziesiąte to dekada dzieci, doktorze Gaskell. Nasza NHS na pewno wymyśli kiedyś jakąś nazwę dla tych licznych powojennych dzieci. Na razie jednak w naszym okręgu to położnictwo odnotowuje największe oblężenie, a w St Angelus jest tak samo. To kolejne wyzwanie, któremu musimy sprostać. Liczba usuwanych wyrostków nie zmieniła się od tego, że mężczyźni wrócili z wojny, natomiast liczba kobiet zagrożonych śmiertelnością okołoporodową rośnie bardzo szybko. Dlatego też przede wszystkim i w pierwszej kolejności potrzeba nam nowego oddziału położniczego.
Doktor Gaskell nie zamierzał się spierać z przełożoną. Doskonale wiedział, że już za chwilę zafunduje jej największy szok jej życia. Gdyby sprawa nie była tak poważna, zapewne uśmiechnąłby się szelmowsko na samą myśl.
Tymczasem jednak oboje w milczeniu zbliżali się do bloku operacyjnego. Na wąskiej i mrocznej klatce schodowej panowała atmosfera grozy. Doktor Gaskell zaglądał tu wcześniej, żeby przeprowadzić próbę pokazu. W środku dnia niechcianych aktorów oczywiście nie było. Blade i rozmyte światło słońca wpadające przez świetlik samo w sobie działało jak środek odstraszający. Co innego teraz.
– Gotowa? – zapytał, gdy stanęli przed drzwiami do sali operacyjnej.
– Bardziej gotowa nie będę – odparła.
Spojrzała na niego z dezaprobatą, ale gdzieś w środku poczuła wahanie i chłód, jakby ogarniał ją strach. Oparła się o zimny ceglany mur pomalowany farbą. Nawet przez pelerynę poczuła wilgoć. Jak zwykle miała na sobie pielęgniarski uniform, więc niespokojnie poprawiła srebrną klamrę przy pasku, choć oczywiście nie było takiej potrzeby.
– Wyłączę teraz światło na korytarzu, Margaret. Nie przestrasz się. Zaraz je włączę z powrotem.
Potem rozległ się charakterystyczny dźwięk przełącznika i korytarz bez okien pogrążył się w całkowitej ciemności. Doktor Gaskell potrzebował chwili, żeby się zorientować w przestrzeni. Przełożona tymczasem z niepokojem odnotowała jakiś irytujący dźwięk. Najpierw dał się słyszeć za jej plecami. Rozlegał się w ścianach. Jakby szmer albo tupot… Nie, jednak dobiegał z ziemi, gdzieś spomiędzy jej nóg.
Niemal odetchnęła z ulgą, gdy doktor Gaskell ponownie do niej podszedł.
– Proszę się nie ruszać – wyszeptał. Przełożona go nie widziała, ale czuła ciepło oddechu na swojej twarzy.
– Na litość boską, wystraszył mnie pan! – krzyknęła.
Instynktownie wygładziła spódnicę i na różne inne sposoby starała się doprowadzić do porządku. Robiła tak odruchowo zawsze, gdy czuła się niepewnie. Doktor Gaskell pozwolił jej skończyć. Dał jej czas, żeby mogła spokojnie poprawić uniform i poprzesuwać pasek w lewo i w prawo. Potem, już bez ostrzeżenia, zaatakował. Jedną ręką, szybkim ruchem odciągnął drzwi do sali operacyjnej, a drugą sięgnął do pstryczka na ścianie, żeby włączyć centralną lampę w suficie. Raz, dwa, trzy. To w zupełności wystarczyło.
Przełożona pielęgniarek zasłoniła usta dłonią, ale nie zdołała powstrzymać okrzyku przerażenia. Odskoczyła gwałtownie do tyłu, żeby skryć się w cieniu.
Oto jej oczom ukazało się morze przerażonych karaluchów, które zaczęły się rozpierzchać, rozbiegać i zbitą masą czmychały z wyraźnym poszumem w kierunku ścian. Pełzająca czerń odsłoniła białą podłogę z płytek i zniknęła pod listwami przypodłogowymi, a potem gdzieś w ścianach.
Przełożona pielęgniarek wyglądała tak, jakby za chwilę miała zemdleć.
Doktor Gaskell od razu przeszedł do rzeczy.
– Właśnie