Czarne złoto. Michał Potocki
Pytał: „Nie zmęczyłeś się?”, radził: „Odpocznij!”, ale pracowało mi się tak lekko i swobodnie, że nie chciałem się zatrzymywać. Petrow miał przy sobie butelkę z wodą. Podczas pracy zapytał:
– Potrzebujesz wody?
Krótko odpowiedziałem:
– Nie.
(Petrow potem wspominał: „Ani kropli wody Aleksiej nie wypił i ani kropli potu nie było na jego twarzy…”. Oczywiście w poprzednim systemie pracy, kiedy i rąbał, i umacniał, zmiana postawy ciała i kolejne rodzaje pracy służyły jako swego rodzaju odpoczynek. Teraz go nie było, ale za to tworzył się stały rytm, którego nie chciało się naruszać).
Gdy skończyłem rąbać ostatni ustęp, dowiedziałem się: wydobyto 102 tony. Z radości byłem gotów skakać.
Rzeczywistość była bardziej banalna. Razem ze Stachanowem pracowali dwaj inni górnicy z młotkami udarowymi, co czyni rekord mniej fenomenalnym. Jak pisze Maksym Wichrow, Stachanow poza 200 rublami dostał za swój wyczyn Order Lenina, mieszkanie z meblami i telefonem oraz siedem biletów do jednego z kurortów, a nawet miejsce w Radzie Najwyższej – kadłubowym sowieckim parlamencie. Oraz nowe imię. Według jednej z wersji naprawdę nazywał się Andriej, a Aleksiejem przez pomyłkę ochrzciła go cytowana wcześniej gazeta. A że o tym, jaka jest prawda, decydowała „Prawda”, Stachanowowi przyszło wyrobić nowe dokumenty. Zapisano go też do partii. Stachanow(iec) musiał się poprawnie prowadzić ideowo.
Akademia Nauk ZSRR ustaliła w 1935 roku, że 52 procent przodowników było członkami Komsomołu lub partii. Aleksandr Busygin z Gorkiego (dzisiejszy Niżny Nowogród), który rozpoczął ruch stachanowski w przemyśle maszynowym, pisał tak: „Doszła do nas wieść o rekordzie Aleksieja Stachanowa. I wtedy dokładnie zrozumiałem: każdy powinien wykonywać swoją pracę po bolszewicku. Wtedy i cały zakład zarobi”.
Po wojnie echa ruchu stachanowskiego dotarły do Polski. Naszym odpowiednikiem Stachanowa był Wincenty Pstrowski, rębacz, bohater PRL. Pracował w biedaszybach, pracował i w Belgii, ale po powrocie jako górnik z kopalni Jadwiga zasłynął z listu do braci górniczej z 27 lipca 1947 roku, w którym pytał, kto da więcej niż on, chwaląc się 300 procentami normy. Zmarł rok po tym liście, a na jego cześć Jadwiga zmieniła nazwę. Pamięci Pstrowskiego, oprócz wielu polskich ulic i pomników, poświęcono też sanatorium w Rabce, statek towarowy, a w 1977 roku film.
Zbigniew Kwiatkowski z „Dziennika Polskiego” w 1947 roku pisał tak:
Kiedy dotarłem do niego tam, na drugi pokład Jadwigi, przedzierając się przez huk, który falował strzępiastą, czarną falą w chodnikach kopalni, zobaczyłem zwyczajnego człowieka. Tylko oczy, białka oczu były białe. Wszystko inne było czarne, węglowe: ściany, strop, węgiel, po którym stąpałem, jego twarz i ręce. Potem, kiedy go zobaczyłem po raz drugi, na powierzchni, w ubogiej śląskiej knajpie, w której dostać można tylko piwo, wódkę i kanapki z kiełbasą, z której strzępi się surowe, niedoparzone mięso – zauważyłem, że i brzeżki jego powiek są czarne. I wtedy one – kontrastując z wymytą białą twarzą – wybijały się na plan pierwszy, a oczy wyglądały jak oczy na rysunkach kilkuletnich dzieci, rysowane tłustą kredką: czarna, wąska kreska owalu i żółte, brązowożółte źrenice.
Autor twierdzi, że bicie węglowych rekordów było przełomem w myśleniu o metodach wydobycia. Kolega Pstrowskiego mówi Kwiatkowskiemu, że „on robi rekordy, ale robi je nie rękami, a głową”. Bo potrafi strzelać: „Z twardego węgla wyrwie za jednym odstrzałem kilka wózków. I zawsze na dole jest pierwszy, a wychodzi ostatni. Nie chce czekać na klatkę windy, kiedy się do niej trudno dostać. Nie traci ani minuty czasu”.
Śląscy górnicy do bicia rekordów podchodzili z dystansem.
„Naruszeniu uległy podstawowe elementy górniczego etosu pracy – »praca na akord« była dla górników »diabelskim wymysłem«” – pisał Marian Gerlich w miesięczniku „Śląsk”.
Małgorzata Szejnert w Czarnym ogrodzie, opisującym dzieje katowickiego Giszowca, osiedla, które było częścią krajobrazu wokół nieczynnej już dziś kopalni Wieczorek, przypomina, że i tam na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych trwała walka o wydajność:
W bibliotece świetlicy Wieczorka można wypożyczyć poemat o górniku Janie Chodeli z kopalni Zabrze-Wschód, który zapatrzony w Pstrowskiego przekroczył jego normę i wcale się tym nie zmęczył (w przeciwieństwie do swego idola zmarłego przedwcześnie w 1948 roku):
Jo nie zmęczony,
Jo chce na ściana.
Jo bych pomagał
Pierwsza zmiana!
Dyrektor mówi:
Trzeba snu wam.
Idźcie do domu.
Partia czuwa.
W ZSRR współzawodnictwo pracy dało pewne efekty – według oficjalnej statystyki produkcja węgla na Ukrainie wzrosła w latach 1933–1938 o 58 procent. To wpłynęło na poziom życia. W miastach zlikwidowano system kartkowy, na wsiach nieco złagodzono reżim kołchozowy (na Ukrainie kołchozy nazywano kołhospami). Okres między Hołodomorem a początkiem Wielkiego Terroru 1937–1938, w trakcie którego represjonowano co czwartego dyrektora i głównego inżyniera kopalni, nazwano trzema dobrymi latami. Ze wszystkich ukraińskich obwodów to właśnie w obwodzie stalińskim (donieckim) było najwięcej ofiar Wielkiego Terroru, tak jak wcześniej było tu najwięcej rozkułaczonych chłopów.
Tymczasem Aleksiej Stachanow był państwu potrzebny jako maskotka ruchu nazwanego jego imieniem. Nie poradził sobie jako dyrektor kopalni w kazachskiej Karagandzie, moskiewskie elity się nim znudziły, a po śmierci Stalina odesłano go z powrotem na Donbas. Jak mówił Ordżonikidze, „nie był z tych gadatliwych”. Rodzina nie chciała mu towarzyszyć – wciągnęła ją stolica.
On sam żył w hotelu robotniczym, zgorzkniał, rozpił się. Nazywano go Stakanow, od słowa stakan, czyli „szklanka”. Z lamusa historii wyciągnięto go na chwilę w epoce Breżniewa. Zmarł w 1977 roku. Wkrótce potem Kadijewkę przemianowano na Stachanow. W 2016 roku ukraiński parlament przywrócił dawną nazwę, ale zmiana nie weszła w życie. Miastem rządzili przecież separatyści.
Po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 roku do wojska powołano 400 tysięcy mieszkańców ukraińskiego Donbasu, a kolejne 300 tysięcy skierowano do pospolitego ruszenia, opołczenija. W 2014 roku odwoływano się do tego pojęcia, jak i wielu innych znanych z kultu wielkiej wojny ojczyźnianej, a więc wdrukowanych w umysły obywateli ZSRR. Przeciwko opołczencom, niczym osiemdziesiąt lat wcześniej, mieli iść karatieli, faszystowskie oddziały karne.
Okupacja Donbasu przez III Rzeszę była znacznie krótsza niż pobyt Niemców w Polsce. Stalino, czyli Donieck, było okupowane przez dwadzieścia dwa miesiące, a Woroszyłowgrad, czyli Ługańsk, przez niecałe siedem. Ale i tam naziści zapisali się w ludzkiej pamięci. Krwawym symbolem stała się kopalnia No. 4/4-bis, wtedy miejscowość Kałyniwka, dzisiaj część Doniecka. Jej historia mogłaby stać się symbolem wszystkich dramatów Zagłębia.
Niemcy przez cały okres okupacji wrzucali do szybów, tej i innych niedziałających wówczas kopalń, pomordowanych, a niekiedy wciąż żywych ludzi. Hiroaki Kuromiya podaje, że tylko do szybu w No. 4/4-bis zrzucono 75 tysięcy żywych i martwych (część badaczy uważa tę liczbę za przesadzoną). Partyzantów, oficerów, ludność cywilną, w tym miejscowych Żydów pomordowanych w mobilnych komorach gazowych.
Tylko w kijowskim Babim Jarze Niemcy zgromadzili w jednym miejscu więcej ciał. Większość z nich wciąż leży kilkaset metrów pod powierzchnią ziemi. Powojenna ekspertyza sądowa, zamówiona na potrzeby śledztwa KGB w 1976 roku, szacowała na podstawie zeznań okolicznych mieszkańców, że ciała zapełniają