Była sobie rzeka. Diane Setterfield
która z pewnością chciałaby usłyszeć o tym, co się stało.
Po przybyciu na plebanię w Buscot zapukał głośno do drzwi, a ponieważ nikt nie odpowiedział, zapukał znowu, a potem znowu, aż w końcu walił bez ustanku, nie bacząc na późną godzinę.
W końcu drzwi się otworzyły.
– Do pastora! – wybuchł. – Muszę rozmawiać z pastorem!
– Ależ, Jonathanie – powiedział człowiek, który mu otworzył. Miał na sobie koszulę nocną i szlafmycę i przecierał oczy. – To ja. – Zdjął czapkę i pokazał zmierzwioną czuprynę siwiejących włosów.
– Ach, tak, teraz pastora poznaję.
– Przyszedłeś, żeby mnie wezwać, Jonathanie? Czy ktoś umiera? Chodzi o twego ojca?
– Nie!
Chłopak gorąco pragnął mu wyjaśnić, że powód, który go tu przywiódł, jest wręcz odwrotny, lecz w pośpiechu plątał mu się język i jedyne, co pastor zdołał zrozumieć z nawałnicy jego słów, to tyle, że nikt nie umarł.
– Nie możesz bez powodu wyrywać ludzi ze snu, Jonathanie – przerwał mu zaspanym głosem. – Nie powinieneś się włóczyć po dworze w taką zimną noc. Powinieneś być już w łóżku. Wracaj do domu i idź spać.
– Ale, ojcze, historia się powtórzyła! Tak samo jak z Jezusem!
Pastor zauważył, że jego młody gość jest blady jak ściana i przemarzł na kość. Ze skośnych oczu płynęły łzy, które zamarzały na policzkach, lecz twarz chłopaka promieniała z radości, a język, który prawie nie mieścił się w ustach i często przeszkadzał mu w mówieniu, wysunął się na dolną wargę. Wtedy duchowny przypomniał sobie, że mimo całej swej dobroduszności Jonathan nie umie sam o siebie zadbać i wymaga opieki. Otworzył drzwi na oścież i wpuścił go do środka.
Zagrzał w kuchni mleko w garnuszku i postawił je przed gościem razem z chlebem. Jonathan zjadł, wypił mleko – żaden cud nie mógł mu przeszkodzić w tej czynności – po czym opowiedział całą historię od początku. O dziecku, które umarło i powróciło do życia.
Pastor słuchał. Zadał kilka pytań.
– Czy kiedy postanowiłeś tu przyjść, leżałeś w łóżku i spałeś…? Nie? Czy to pan Albright albo twój ojciec opowiedzieli dzisiaj w gospodzie historię o tej dziewczynce?
Gdy się upewnił, że historia ta – niezwykła i nieprawdopodobna w formie opowiedzianej przez Jonathana – nie przyśniła mu się i nie wyszła z ust podpitego bajarza, lecz zdarzyła się naprawdę, pokiwał głową.
– To znaczy, że ta dziewczynka wcale nie umarła, tylko ludziom się tak zdawało.
Jonathan zapalczywie pokręcił głową.
– Ja ją złapałem. Trzymałem ją na rękach. Dotknąłem jej oka. – Udał, że łapie ciężki przedmiot, że go trzyma, a potem dotyka delikatnie opuszką palca.
– Czasem ktoś może się wydawać martwy po okropnym wypadku. Zdarza się, że człowiek wygląda jak nieżywy, a tak naprawdę tylko… jakby śpi.
– Jak śpiąca królewna? Pocałowałem ją. Może dlatego się zbudziła?
– To tylko bajka, Jonathanie.
Chłopiec rozmyślał nad tym, co usłyszał.
– W takim razie tak jak Jezus.
Pastor zmarszczył czoło. Nie wiedział, co na to odrzec.
– Ona umarła – powtórzył Jonathan. – Pani Rita tak powiedziała.
To zaskoczyło pastora. Rita była najbardziej wiarygodną osobą, jaką znał.
Jonathan pozbierał ze stołu okruszki chleba i włożył je do ust.
Duchowny podniósł się z krzesła. Tego było dla niego za wiele.
– Jest zimno i późno, a ty jesteś zmęczony. Prześpij resztę nocy tutaj. Na krześle leży koc.
Lecz Jonathana to nie usatysfakcjonowało.
– Mam rację, prawda, ojcze? Tak samo było z Jezusem?
Pastor pomyślał, że jeśli dopisze mu szczęście, zdąży wrócić do łóżka, zanim pościel całkiem ostygnie. Skinął głową.
– Tak, jak mi to przedstawiłeś, Jonathanie, to owszem, podobieństwa są niepodważalne. Ale to nieodpowiednia pora, aby łamać sobie nad tym głowę.
Jonathan uśmiechnął się od ucha do ucha.
– To ja przyniosłem pastorowi tę wiadomość.
– Nie zapomnę o tym. Od ciebie pierwszego o tym usłyszałem.
Chłopiec usadowił się wygodnie na kuchennym zydlu i oczy zaczęły mu się zamykać.
Pastor wszedł ciężko po schodach do swojej sypialni. Latem był zupełnie innym człowiekiem – żwawym i czujnym, a ludzie brali go za dziesięć lat młodszego; lecz zimą, kiedy pociemniałe niebo wisiało nisko nad głowami, zapadał się w sobie i w grudniu czuł się już bardzo słaby. Kładł się do łóżka zmęczony, a gdy się budził, to jakby wyłaniał się z czarnej otchłani, wcale niewypoczęty.
Nie miał pojęcia, o co chodziło w historii Jonathana, lecz tej nocy Pod Łabędziem wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Pójdzie tam jutro. Położył się do łóżka, myśląc, że w czerwcu o tej godzinie już by świtało, lecz teraz miał jeszcze przed sobą kilka godzin zimowych ciemności.
– Oby to dziecko, jeśli rzeczywiście jest tam jakieś dziecko, wyszło z tego całe i zdrowe – pomodlił się. – I oby szybko nadeszła wiosna.
Po czym zasnął.
*
Ściskając obszarpany płaszcz, jakby wierzył, że okrycie może mu zapewnić jakąś ochronę przed zimnem, włóczęga, który usłyszał historię Freda, szedł drogą wiodącą nad rzekę. Historia pachniała mu pieniędzmi, a on znał kogoś, kto chciałby za nią zapłacić. Droga była kiepska, z ziemi sterczały kamienie, o które mógł się potknąć nawet najtrzeźwiejszy człowiek, natomiast na płaskich odcinkach grunt robił się śliski. Włóczęga po raz kolejny stracił równowagę i rozpostarł ramiona, żeby się nie przewrócić. Cudem utrzymał się na nogach. Może w ciemności czaiły się jakieś duchy, które chwytały go za przemarznięte ręce i przytrzymywały, żeby go uchronić przed upadkiem? To była pocieszna myśl i aż się sam do siebie zaśmiał. Brnął przed siebie, zataczając się, ale od marszu chciało mu się pić. Język miał obłożony i cuchnący jak zdechła mysz, zatrzymał się więc, aby pociągnąć łyk z butelki, którą trzymał w kieszeni, po czym ruszył dalej.
Dotarłszy do rzeki, skręcił w górę nurtu. W ciemności nie sposób było dostrzec punktów orientacyjnych, lecz właśnie kiedy doszedł do wniosku, że musiał się już znaleźć na wysokości Wyspy Brandy, rozpoznał znajome miejsce.
Wyspa Brandy była stosunkowo nową nazwą. Kiedyś mówiło się po prostu Wyspa i wszystkim to wystarczało, ponieważ nikt tam nigdy nie chodził i nie było tam nic do oglądania. Lecz kiedy do Radcot Lodge sprowadzili się nowi właściciele – najpierw pan Vaughan, a potem jego młoda żona – na plasterku ziemi wrzynającym się w rzekę zbudowali gorzelnię oraz fabryczkę witriolu. Od nich wyspa wzięła nazwę. Anthony Vaughan obsadził całe łany ziemi burakami cukrowymi, zbudował lekką kolej żelazną, aby przewozić buraki na Wyspę Brandy i przywozić z powrotem brandy. Wiele ludzi znalazło tu pracę przy produkcji trunków. W każdym razie tak było kiedyś. Potem coś się stało. Albo brandy była marna, albo gorzelnia niewydajna. Albo pan Vaughan stracił zainteresowanie… Ale nazwa pozostała. Budynki również, tyle że urządzenia milczały; szyny biegły do brzegu, lecz konstrukcję