Była sobie rzeka. Diane Setterfield
tutaj.
Cały bok mężczyzny był paskudnie poharatany. Rita przechyliła butelkę, wylała trochę alkoholu na szmatkę i przyłożyła do rany. Mężczyźni wokół stołu krzywili się ze współczucia, lecz pacjent nawet nie drgnął.
Dłoń rannego leżała przy biodrze, spuchnięta i dwa razy większa niż normalnie, zakrwawiona i blada. Rita ją przemyła, lecz chociaż przecierała rękę kilkakrotnie, pozostały na niej ślady – plamy czarne jak atrament, ale nie sińce ani zakrzepła krew. Zaintrygowana, uniosła dłoń i zaczęła ją oglądać.
– To fotograf – oznajmiła w końcu.
– A niech mnie! Skąd wiesz?
– Widzicie te ślady na palcach? To azotan srebra. Używa się go do robienia fotografii.
Skorzystała z zaskoczenia wywołanego tą wiadomością i zbadała miejsca na ciele rannego wokół białej chustki. Delikatnie naciskała na brzuch, lecz nie znalazła żadnych wewnętrznych obrażeń, więc poszła dalej, wyżej, a światło podążało tropem jej palców, aż biała chustka znikła powoli w ciemności i mężczyźni mogli odetchnąć z ulgą, że Rita powróciła do krainy obyczajności.
Pozbawiony gęstej brody, mężczyzna sprawiał nie mniej upiorne wrażenie. Złamany nos jeszcze bardziej rzucał się w oczy, obnażone rozcięcie na wardze, biegnące w górę w kierunku policzka, wyglądało dziesięć razy gorzej. Rita wyjęła z rany drzazgi ciemnego drewna, oczyściła ją, po czym wbiła w skórę igłę. W tym samym momencie zamigotała świeca.
– Jak ktoś potrzebuje, to może usiąść – powiedziała. – Wystarczy mi jeden pacjent.
Nikt jednak nie chciał się przyznać do takiej słabości.
Rita założyła trzy zgrabne szwy, a mężczyźni albo odwracali wzrok, albo zafascynowani patrzyli, jak naprawia się ludzką twarz niczym rozdarty kołnierzyk.
Kiedy skończyła, wszyscy głośno odetchnęli z ulgą. Rita popatrzyła na swoje dzieło.
– Faktycznie wygląda teraz dużo lepiej – przyznał jeden z barkarzy. – Albo tak się zdaje, bośmy przywykli do jego widoku.
– Hm – mruknęła Rita, jakby się częściowo zgadzała.
Sięgnęła do twarzy pacjenta, palcem wskazującym i kciukiem chwyciła go za nos i mocno skręciła. Rozległo się ciche, wilgotne chrupnięcie kości i chrząstek, a po chwili świeca gwałtownie zamigotała.
– Łapcie go, szybko! – zawołała Rita.
Po raz drugi tego wieczoru silne dłonie parobków chwyciły w ramiona upadającego człowieka – tym razem kopacza żwiru, pod którym ugięły się kolana. Trzy lampy, wypuszczone z rąk przez mężczyzn, runęły na podłogę i zgasły, a razem z nimi cała scena znikła w ciemności.
– Ech, co za noc – jęknęła Margot, kiedy ponownie zapalono świece. – Trzeba położyć tego biedaka w izbie pątniczej.
W czasach, gdy na przestrzeni dziesiątków mil most Radcot był jedyną drogą na drugi brzeg rzeki, wielu podróżnych przerywało wędrówkę w gospodzie. Od tamtej pory aż po dziś dzień na końcu korytarza w gospodzie Pod Łabędziem ostał się, choć rzadko obecnie używany, pokój zwany izbą pątniczą. Rita nadzorowała transport swojego pacjenta aż do tego pomieszczenia, gdzie położono go na łóżku i okryto kocem.
– Chciałabym jeszcze przed wyjściem obejrzeć dziewczynkę.
– Chcesz zmówić modlitwę nad biednym maleństwem – domyśliła się Margot. – Oczywiście.
W świadomości miejscowych Rita była nie tylko dobrą medyczką, lecz z powodu długich lat spędzonych w klasztorze w nagłej potrzebie służyła również za osobę duchowną.
– Tu jest klucz. Weź sobie lampę.
Włożywszy z powrotem kapelusz i płaszcz, Rita zawinęła chustą twarz i szyję, po czym wyszła z gospody i skierowała się w stronę spichrza.
Rita Sunday nie bała się zwłok. Przywykła do nich od dzieciństwa. Nawet urodziła się ze zwłok. Trzydzieści pięć lat temu zrozpaczona kobieta w zaawansowanej ciąży rzuciła się do rzeki. Kiedy wyciągnął ją przewoźnik z przepływającej barki, była już w trzech czwartych topielicą. Zawiózł ją do Godstow, gdzie w szpitalu klasztornym siostry leczyły biedaków i wszystkich ludzi w potrzebie. Kobieta przeżyła wystarczająco długo, aby mógł się rozpocząć poród, lecz była zbyt osłabiona, by wydać dziecko na świat. Zmarła, kiedy zaczęły się silne skurcze. Siostra Grace zakasała rękawy, wzięła do ręki skalpel, zrobiła płytkie nacięcie w brzuchu zmarłej kobiety i wyjęła ze środka żywą dziewczynkę. Nikt nie wiedział, jak się nazywała matka, zresztą i tak nie nadano by dziecku nazwiska potrójnej grzesznicy, winnej cudzołóstwa, samobójstwa i próby dzieciobójstwa. Bluźnierstwem byłoby zachęcać dziewczynkę do wspominania takiej matki. Nadano jej imię Margareta na cześć świętej Małgorzaty, a żeby było krócej, wołano na nią Rita. Co się zaś tyczy nazwiska, to z braku prawdziwego rodzica nazwano ją, jak wszystkie sieroty w klasztorze, Sunday, na cześć dnia świętego w niebiosach.
Młoda Rita dobrze się uczyła, okazywała duże zainteresowanie szpitalem, więc zachęcano ją, by przychodziła pomagać, bo nigdy nie brakowało tam obowiązków, które i dziecko mogło wykonywać: jako ośmiolatka słała łóżka, prała zakrwawione prześcieradła i ubrania; w wieku dwunastu lat nosiła wiadra z gorącą wodą i pomagała ubierać zmarłych. Nim ukończyła piętnaście, potrafiła czyścić i opatrywać rany, unieruchamiać złamane kończyny, szyć skórę; a w siedemnastym roku życia umiała już prawie wszystko, co jest potrzebne do pielęgnacji chorych, w tym odbieranie porodów, i to w pojedynkę. Mogła pozostać w klasztorze, złożyć śluby zakonne i poświęcić życie Bogu oraz chorym, gdyby nie to, że pewnego dnia, kiedy zbierała zioła nad rzeką, przyszło jej do głowy, że nie ma innego życia poza tym. Była to zdrożna myśl, lecz Rita miast skruchy poczuła wszechogarniającą ulgę. Jeśli nie istniało piekło, to jej nieznana matka nie przeżywała wiecznych mąk, tylko po prostu odeszła wolna od cierpienia. Powiedziała siostrom, że zmieniła zdanie, i nim otrząsnęły się ze zdumienia, zapakowała koszulę nocną oraz parę pantalonów i odeszła nawet bez szczotki do włosów.
– Co z twoimi obowiązkami wobec Boga i chorych! – zawołała za nią siostra Grace.
– Chorzy są wszędzie! – krzyknęła Rita w odpowiedzi.
– Bóg również – odparła cicho siostra, lecz tego Rita już nie usłyszała.
Pracowała najpierw w szpitalu w Oksfordzie, a potem, kiedy dostrzeżono jej doświadczenie i zdolności, przyjął ją na swoją asystentkę pewien światły doktor w Londynie.
– To będzie ogromna strata dla mnie i dla naszej profesji, kiedy wyjdziesz za mąż – powtarzał, gdy któryś z pacjentów zapałał do niej uczuciem.
– Za mąż? O nie, nie ma mowy – odpowiadała za każdym razem.
– Lecz właściwie czemu nie? – zapytał kiedyś, słysząc niezmiennie tę samą odpowiedź.
– Większy ze mnie pożytek dla świata jako pielęgniarki niż z żony i matki.
Lecz była to tylko połowa odpowiedzi. Drugą połowę doktor otrzymał kilka dni później, kiedy zajmowali się młodą matką w tym samym wieku co Rita. Była to jej trzecia ciąża, dwa poprzednie porody przebiegły gładko i nic nie wskazywało na to, że tym razem będzie inaczej. Dziecko ułożyło się dobrze, termin porodu nie przeciągnął się nadmiernie, obyło się bez kleszczy i łożysko również wyszło czysto. Tylko że nie mogli zahamować krwotoku i kobieta wykrwawiła się na śmierć.
Doktor rozmawiał na korytarzu z mężem, podczas gdy Rita sprawnie i szybko sprzątała