Czas Wagi. Aleksander Sowa
– Skalski się tak nigdy nie zachowywał.
– Może na kacu jest?
– Raczej ma sraczkę.
– Tylko z czego? Zachowuje się, jakby tu zastrzelili prezydenta.
– Nawet mi nic nie mów. Miałem mieć wolną niedzielę. A wiesz, co powiedział na kamerę? – Bieńkowski wskazał budynek na rogu. – Tym zajmie się Hubicz. W poniedziałek, bo teraz bank nieczynny.
– W poniedziałek? A my mamy teraz robić papiery i szukać łuski?
– No, jakby to coś miało dać. Przecież jest szósta. Trzydzieści godzin po zdarzeniu. Nawet jak coś tutaj było, to jest już dawno zatarte. Nic nie znajdziemy. Więc na chuj nas tutaj ściągał! Nie można było tego jutro załatwić? – Bieńkowski patrzył, jak przewodnik psa usiłuje skłonić zwierzę do podjęcia tropu. – Z psiarkiem też. Pytam się: na chuj ściągasz psa, jak ślad osmologiczny utrzymuje się kilka godzin, a to było wczoraj w nocy i do tego padało?
– I co odpowiedział?
– Żebym się zajął robotą!
– Skurwysyn. – Drugi policjant wzruszył ramionami i wrócił do protokołu.
– Tak samo z krwią. Mamy szukać plam na chodniku. No debilem trzeba być, żeby coś takiego powiedzieć. Żeby po ponad dobie i to po deszczu takich śladów szukać!
– Debilem albo oficerem.
– Nie, nie, tu coś jest na rzeczy. Przecież Skalski się zna na robocie. Daję głowę, że nas niepotrzebnie ściągał – dodał z żalem Bieńkowski. – Rozumiem, jakby trup był, ale coś takiego? Jakieś sranie-porwanie, strzelanina, łuski? Kurwa, po trzydziestu godzinach?
– No i gdzie świadkowie?
– Do umorzenia pójdzie. Na niewykryte.
– Właśnie. Czyli to można było normalnie, w poniedziałek załatwić.
– Pali fajkę za fajką – zauważył znad szkicu Bieńkowski, patrząc na komisarza Mariana Skalskiego, który przez dyżurnego zerwał ich z łóżek do grupy dochodzeniowo-śledczej, niewiele powiedział, a teraz wygląda na przejętego tym, co tutaj miało się wydarzyć. – Jebany ubek.
– A niech spierdala. Dawno ich powinni spuścić w kiblu. Komuna się skończyła, a oni grzeją stołki, zamiast iść na emeryturę. Nie wiem, jak mogli takich pozytywnie zweryfikować.
– Normalnie. Tych, co mieli w bezpiece rok albo dwa, to pozwalniali. A betony się same wybrały – odpowiedział drugi policjant i spojrzał na nieoznakowanego poloneza.
Radiowóz zatrzymał się przy taśmie przegradzającej ulicę. Z samochodu wysiadł nadkomisarz Tadeusz Hubicz i szybkim krokiem podszedł do Skalskiego.
– O! Jest drugi komuch – rzucił Bieńkowski, po czym wrócił do szkicu.
Skalski wskazał coś głową. Hubicz się nie odzywał. Technik odwrócił wzrok, włożył aparat oraz przymiary liniowe do walizki.
4
Jest wtorek, osiemnasty dzień czerwca 1997 roku. Osiemdziesiąt trzy godziny po zniknięciu Sary. W domu Włodzimierza Wagniewskiego dzwoni telefon. Stojący w bibliotece zegar wybija dziewiątą trzydzieści. Dzwonek elektryzuje obu mężczyzn. Starszy spogląda na syna. Przez ostatnie godziny mocno posiwiał.
– Odbierz, tato.
Mężczyzna podnosi słuchawkę drżącymi dłońmi.
– Halo? Halo! – powtarza głośniej. – Jest tam ktoś? Odezwijcie się. Proszę.
Słyszy czyjś oddech. Coś zaczyna się dziać. Pojawiają się trzaski. Wagniewskiego nachodzi irracjonalna myśl, że w oddali słyszy ptaki.
– Błagam – dodaje szeptem.
Znów trzaski. Ojciec porwanej zaciska powieki. Sześćdziesięcioletnie serce wali niczym tłok potężnego silnika.
– Tatusiu! To jest porwanie! – Słyszy głos córki. Łzy cisną się do oczu ojca, serce ściska uczucie, którego nie sposób przełożyć na słowa. – Chcą okupu – dodaje Sara płaczliwie.
– Powiedz, nic ci nie jest?
– Nie informujcie policji.
– Coś ci zrobili? – pyta Wagniewski, ale w odpowiedzi słychać tylko trzask. – Halo? Halo? Sara! Kochanie, słyszysz mnie?
Ciche „pii, pii, pii” kończy połączenie. Mężczyzna z trudem łapie oddech. Wie jedno: słyszał zrozpaczony głos córki. Odkłada słuchawkę drżącą dłonią. Sara wciąż żyje! Na pewno. Musi żyć. Żyje na pewno! Myśli pędzą przez głowę zrozpaczonego człowieka. To najważniejsze. I wtedy milioner napotyka spojrzenie syna.
– Cośmy zrobili! – mówi niemal bezgłośnie.
– To ona, prawda?
– Boże drogi…
– Co powiedziała?
– Żebyśmy nie informowali policji.
– Zrobiliśmy dobrze, tato – odpowiada syn milionera. – Musieliśmy to zrobić.
Wczoraj złożyli zawiadomienie o zaginięciu. To on namówił ojca, by iść na policję. A jednak teraz ojciec jest blady, na jego czole perli się pot. Sekundę później osuwa się na podłogę.
5
Emil obrzuca włamywacza uważnym spojrzeniem i spluwa. Następnie, nie odrywając wzroku, wyjmuje srebrną zapalniczkę. Błękitnawy płomyk oświetla twarz policjanta. Tytoń skwierczy cichutko, a gliniarz wolno wypuszcza dym w stronę jaśniejącego nieba.
– Zaczynasz mnie wkurwiać – odzywa się złowieszczo.
– Nie moja wina.
– Niepotrzebnie utrudniasz. Przecież jak cię zawieziemy na Grenadierów i posiedzisz na twardych dechach, to i tak sobie przypomnisz – komunikuje spokojnie Emil, a włamywacz spogląda spode łba raz na niego, raz na Kosara i nie odpowiada. – Jak się nazywasz?
– Marek Marczak.
Na most przy Cytadeli wtacza się skład towarowy. Policjant, słysząc daleki stukot kół lokomotywy, myśli, że jest zmęczony.
– Mówią do mnie Mareczek.
– Mareczek, mówisz? Oj, Mareczek – odpowiada Emil, akcentując imię, i wydmuchuje dym w niebo. – Ty nas chyba robisz najzwyczajniej w chuja.
– Jak Boga kocham.
– Zamknij się, kurwa! – Chwyta zatrzymanego za bluzę. – Myślisz, że będziesz z nas wałów robił? Wydaje ci się, kurwa, że jesteś sprytny?
– Puszczaj!
– Pytałem, czy myślisz, że jesteś sprytny.
– Puszczaj!
– A teraz posłuchaj. Zawieziemy cię na Grenadierów. Nawet jak nie dostaniesz zarzutów, to i tak posiedzisz dwie doby, durniu jeden! – warczy, przypierając złodzieja do muru. – A jak wyjdziesz, to podjedziemy do Spartakusa.
Włamywacz nie odpowiada. O ile na początku, po chwili strachu podszytej adrenaliną, wszystko szło po myśli złodziejaszka, to teraz sytuacja zaczyna się komplikować.
– Wiesz, gdzie jest Spartakus, co?
Złodziej kiwa głową, chociaż zupełnie nie ma takiego zamiaru.
– To dobrze. – Emil rozluźnia chwyt. – Bo wyobraź sobie, że wejdziemy tam w czwartek.