Drugi sen. Robert Harris
Skąd wiecie o latających maszynach?
– Pleban nam powiedział.
– Mogę zobaczyć?
Wystrugana z jednego kawałka drewna zabawka miała skrzydła odchylone do tyłu jak u jaskółki i ogon podniesiony jak u sroki. Wyżłobione po obu stronach małe otwory przedstawiały chyba okna. Dzieci wyobrażały sobie, że fruwają nad zalanymi polami uprawnymi, przebijają się przez chmury. Nigdy wcześniej nie widział takiej zabawy. Kiedy obracał w dłoniach wystruganą z drewna latającą maszynę, Rose pociągnęła go za rękaw i wskazała głową jasnowłosą dziewczynkę, jeszcze prawie dziecko, z brzuchem świadczącym o zaawansowanej ciąży. Dziewczynka dygnęła przed nim.
– Przepraszam, ojcze.
– O co chodzi, dziecko?
– Moja mama chciałaby przystąpić do komunii, ojcze. Dawno już nie przyjęła najświętszego sakramentu i bardzo go jej brakuje.
– Nie może przyjść do kościoła?
– Nie jest w stanie wstać z łóżka. Od dziesięciu lat jest wdową.
– Niestety, nie wziąłem ze sobą opłatków ani wina…
Rose ponownie dotknęła jego ramienia. Rozpięła swój obszerny brązowy płaszcz i wyjęła z wewnętrznej kieszeni związaną sznurkiem czarną bawełnianą torebkę. Rozwiązała sznurek i pokazała mu zawartość: komunijne opłatki i zakorkowany słoiczek z winem. Zaskoczony i nieco zawstydzony, wziął je od niej.
– Dziękuję, Rose – powiedział, po czym zwrócił się do dziewczynki: – Jak masz na imię, dziecko?
– Alice, ojcze.
– Dobrze, Alice. Prowadź nas do matki.
Idąc za dziewczynką przez podwórko, Fairfax przypomniał sobie o swoim powołaniu: Nawiedzać sieroty i wdowy w ucisku ich i zachować samego siebie niepokalanym od świata14. Widział teraz, że labirynt lepianek jest rozleglejszy, niż mu się z początku wydawało. Z jednego podwórka przechodziło się na następne. Liczba unoszących się nad strzechami kolumn dymu sugerowała, że osada jest przynajmniej tak duża jak sama wioska. Cienkie ściany ulepione były z bielonej wapnem i zmieszanej ze słomą i żwirem gliny – tworzywa, z którego wzniesiono ostatnio tak wiele ludzkich siedzib. Mijając mężczyznę strugającego nożem kijek, poczuł się przez chwilę nieswojo, ale potem uświadomił sobie, że prócz modlitewnika i sutanny starego księdza niewiele ma rzeczy, z których można go okraść.
Przy drzwiach warczał i szarpał się na łańcuchu chudy parchaty pies. Alice, ignorując go, weszła do lepianki, a Fairfax i Rose podążyli za nią, schylając głowy pod niskim nadprożem. Izba wyglądała dokładnie tak samo jak poprzednia: ciemna, ze słomą na klepisku. Przy wystygłym czarnym palenisku leżała maciora, liżąc swoje młode. Drabina prowadziła na stryszek.
– Matka leży na górze, Alice?
– Tak, ojcze.
– Jak się nazywa?
– Matilda Shorcum, ojcze.
– Kto się nią opiekuje?
– Ja, ojcze.
– Sama?
– Tak, ojcze.
– Nie ma innej rodziny?
– Wszystkich moich braci powołali do wojska, ojcze. Walczą z Północnym Kalifatem.
Fairfax pokiwał z uznaniem głową.
– Na pewno dzielni z nich chłopcy. – Ta wojna toczyła się przez całe jego życie i jak powiadano, również we wcześniejszych stuleciach, bezustanna, ale dziwnie odległa, z długimi okresami zastoju, kończącymi się za każdym razem krwawymi doniesieniami o jakichś nowych potwornych zbrodniach, które budziły powszechne oburzenie, i walki zaczynały się od nowa. W większości brały w nich udział wyłącznie załogi garnizonów pełniące monotonną służbę na wrzosowiskach Yorkshire, ale regularne ataki odwetowe, które miały trzymać w szachu enklawę islamistów, zawsze wiązały się z ryzykiem wzięcia do niewoli i ścięcia. Każdy taki przypadek rząd skwapliwie nagłaśniał. – Za nich też będę się modlił – dodał Fairfax.
Wsadziwszy modlitewnik pod pachę, postawił stopę na pierwszym rozchybotanym szczeblu drabiny i wlazł przez klapę na stryszek. Rose wspięła się tam za nim. Jedyne światło wpadało przez brudny pęknięty świetlik. W rogu, przy prostym drewnianym stole, było legowisko, na którym leżała przypominająca szkielet kobieta. Miała zabandażowane dłonie i stopy i głowę obwiązaną czymś, co wyglądało jak poplamiony obrus. W jej nienaturalnie dużych, ciemnych oczach tliła się inteligencja. Rose uklękła przy legowisku i pogładziła ją po twarzy. Fairfax starał się nie zwracać uwagi na smród.
– Pani Shorcum, jestem Christopher Fairfax.
Kobieta obróciła lekko głowę.
– Miło, że ksiądz przyszedł.
– Nie mógłbym zrobić inaczej. Kiedy przystąpiła pani po raz ostatni do komunii świętej?
– Będzie ze dwa tygodnie. – Mówiła bardzo cicho. Musiał się nachylić, by ją usłyszeć. – Tuż przed tym, jak zamordowano plebana.
Posłał jej krzepiący uśmiech.
– Pleban nie został zamordowany, pani Shorcum. To był nieszczęśliwy wypadek, zaręczam pani.
– Nie, ojcze, to diabły zabiły go w lesie. Ostrzegałam go, żeby tam nigdy nie chodził! Mówiłam mu! – Kobieta była coraz bardziej poruszona. – Widziałam je, kiedy byłam dziewczynką – dodała, próbując się unieść.
– Cokolwiek się zdarzyło, wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie. Niech się pani nie denerwuje. – Nie był pewien, czego się od niego oczekuje, postawił więc opłatki i wino na stole i otworzył modlitewnik. – Czy jesteś gotowa na przyjęcie ciała pańskiego? – zapytał i znalazł w modlitewniku odpowiedni ustęp. – Módlmy się. Wszechmogący i wiekuisty Boże, Stworzycielu wszystkich ludzi, który karzesz i naprawiasz wszystkich tych, których miłujesz, błagamy Cię, zmiłuj się nad tą oto służebnicą Twoją, którąś tak ciężko nawiedził, daj jej, o Panie, cierpliwość w jej chorobie i jeśli taka jest Twoja święta wola, przywróć jej zdrowie15.
Była zbyt chora, żeby przełknąć opłatek. Fairfax umoczył palec w winie i zwilżył jej popękane wargi. Kiedy ceremonia dobiegła końca, Matilda Shorcum położyła obandażowaną rękę na jego dłoni i zamknęła oczy.
* * *
Przez pozostałą część ranka chodzili od lepianki do lepianki, robiąc to, co należało do obowiązków zmarłego księdza i czego zaniechano przez cały tydzień po jego śmierci: odwiedzali chorych i pogrążonych w żałobie. Rose świetnie wiedziała, gdzie go zaprowadzić; przemierzała szybko podwórka, skręcała w wąskie alejki, unosząc suszące się na sznurach pranie, by mógł przejść.
Zapamiętał szereg brudnych legowisk, zawodzące dzieci z zaropiałymi oczami, półmrok, smród, błoto i słomę, a także łażące po klepisku psy, koty, świnie i kury. Udzielał sakramentów, wysłuchiwał wypowiadanych szeptem spowiedzi, pocieszał w nieszczęściu, nie odmawiał, gdy częstowano go wodą, herbatą, chlebem, nie dlatego, że był głodny – Bóg wiedział, że krzywił się w duchu przy każdym kęsie i łyku – ale by nikogo nie urazić. Przez cały czas zdawał sobie sprawę, że Rose go obserwuje, i wiedział, że robi to wszystko nie z poczucia obowiązku, lecz by zasłużyć na jej aprobatę. Chciał, żeby widziała, że jest szczerym sługą Bożym, a nie jakimś fanatycznym młodym zelotą, który potępiałby ją za to, że wychodzi sama z domu, lub nieprzystępnym teologiem z katedry, wzdragającym się