Budynek Q. David Baldacci

Budynek Q - David Baldacci


Скачать книгу
przyniesie w nocy opady deszczu i porywisty wiatr.

      Spojrzał na mapę i obliczył, że dotrze do celu po południu, wcześniej lub później w zależności od tego, jak szybko wyruszy w podróż i jakie będzie natężenie ruchu.

      Na kolację zjadł lokalne danie śniadaniowe, rozkrawając każdy z kotlecików na cztery równe części i obtaczając je w kaszy kukurydzianej przed włożeniem kęsów do ust.

      Swój plan także dzielił w myślach na ćwiartki, a później szeregował je według stopnia ważności. Z wojskową precyzją. Jeśli w ogóle miało mu się przydać militarne wyszkolenie, to z pewnością teraz.

      Potarł głowę. Ten nawyk zakorzenił się w nim tak mocno, że najczęściej Rogers robił to zupełnie bezwiednie.

      Jeszcze raz rozejrzał się po dużej sali i zauważył, że wielu mężczyzn ma na głowach czapki z drugiej wojny światowej z naszywkami rodzajów wojsk, w których wtedy służyli. Niektórzy mieli przypinki konkretnych jednostek. Wszyscy byli wiekowi, najmłodsi dobiegali dziewięćdziesiątki. W większości poruszali się na wózkach inwalidzkich albo używali chodzików bądź podpierali się laskami. Cery mieli poszarzałe, plecy przygarbione, ale z ich twarzy biły duma i ożywienie. Walczyli w słusznej sprawie, ocaleli, pozakładali rodziny, na starość dostali emerytury i jeździli na autokarowe wycieczki okraszone ucztami w Cracker Barrel.

      Ja też walczyłem w słusznej sprawie, pomyślał Rogers. I nie mam z tego nic.

      Prócz szansy, żeby wszystko naprawić. Zamierzał wykorzystać ją jak najlepiej.

      Dokończył posiłek, ponownie wyjechał na autostradę, zmierzając prosto w stronę nadciągającej burzy.

      Musiał sprawić sobie pewną rzecz i zrobić to w konkretnym miejscu. Na szczęście minął po drodze tablicę reklamową, która była odpowiedzią na jego potrzebę. Co prawda opóźni tym samym dotarcie do celu, ale nie szkodzi. I tak będzie miał dość czasu.

      Przespał się w samochodzie na parkingu pod zamkniętym na głucho walmartem. Sytuacja musi być kiepska, pomyślał, skoro nawet sklep tej sieci nie utrzymał się na rynku.

      Było zimno i deszczowo, okno od strony pasażera przeciekało. Przez kilka minut obserwował kapiące do kabiny chevroleta krople, a potem zasnął.

      Obudził się następnego dnia rano, odjechał i znalazł knajpkę na śniadanie. W południe wyruszył na reklamowane na billboardzie targi broni palnej.

      W niektórych stanach przepisy regulujące organizację targów broni zawierały lukę prawną. Prywatni sprzedawcy nie mieli obowiązku sprawdzania przeszłości klientów – wymagano tego wyłącznie od licencjonowanych. Pomimo politycznych kroków zmierzających do zamknięcia tej furtki zawsze znaleźli się handlarze, którzy nie przestrzegali zasad. Co w pełni odpowiadało Rogersowi.

      Choć czasy się zmieniały, prawdopodobnie mógłby kupić broń przez Internet bez żadnej kontroli. Szkopuł w tym, że nie miał ani komputera, ani adresu mailowego, ani karty kredytowej, ba, nie miał nawet adresu zamieszkania, na który można by wysłać paczkę z bronią.

      Wszedł do rozstawionego na placu targowym wielkiego namiotu, w którym dziesiątki handlarzy rozłożyło swoje stoiska. W środku panował już tłok. Przez godzinę Rogers przechadzał się i obserwował. Większość ludzi nie czyniła żadnych obserwacji. Byli zbyt zaabsorbowani sobą. Dlatego ich uwadze umykało niemal wszystko, co w istocie było pouczające.

      Zorientował się, że gros sprzedających to licencjonowani handlarze. Nabywcy pokazywali dokumenty tożsamości i wypełniali formularze, które następnie przepuszczano przez bazę danych NCIC[1] przy FBI. Ten proces zajmował około dziesięciu minut. Wyłuskał z tłumu kilku prywatnych sprzedawców, ale handlowali dubeltówkami, bronią długą, flagami konfederatów i ciasteczkami. Niektórzy nie mieli nawet stoiska. Po prostu chodzili wśród klientów z zawieszonymi na piersi oraz plecach tablicami reklamowymi, na których wyszczególnili swoją ofertę.

      Gdy zwolniło się miejsce przed stanowiskiem pewnego sprzedawcy, Rogers podszedł bliżej i popatrzył na pistolet w oryginalnym opakowaniu. Sprzedający był masywnym czterdziestokilkuletnim mężczyzną o zwiotczałym ciele, ubranym w koszulę moro, dżinsy i glany.

      Zlustrował Rogersa.

      – Prawdziwe cacuszko, co?

      Rogers omiótł wzrokiem pistolet.

      – M11. Wyłącznie do użytku wojskowego.

      Handlarz uśmiechnął się i wyciągnął dłoń.

      – Mike Donohue. Skoro zna pan wychwalany M11, jasna sprawa, że służył pan w armii.

      Rogers uścisnął dłoń mężczyzny, uważając, by nie przyłożyć do tego zbyt dużej siły.

      Donohue wyjął pistolet z pudełka.

      – Egzemplarz kolekcjonerski. Stąd taka cena.

      – Dlaczego kolekcjonerski?

      – Kiedyś wojska lotnicze zamówiły większą liczbę M11, ale koniec końców nie kupiły pięćdziesięciu sztuk z tej puli. Zgodnie z umową Sig nie mógł sprzedać ich cywilom, jak zresztą sam pan zauważył. Sig Sauer dostałby tysiaka za sztukę, więc przepadłoby im pięćdziesiąt kawałków. Mieli silną motywację, żeby wymyślić sposób na obejście przepisów. I wtedy ktoś wpadł na genialny pomysł, że jeśli do numeru modelu doda się jeszcze jedną literę, M11 formalnie przestanie być M11, no nie? Ponieważ literą A opatrzono już wcześniejszy model, M11-A1, tym razem dodali B. – Podał broń Rogersowi i wskazał literę. – Sig wygrawerował nowy symbol. O, tutaj widać B. I voilà, cywil mógł zostać właścicielem M11. Instrukcja obsługi też jest wojskowa. Cała zawartość pudełka oryginalna. Jest nawet ostrzeżenie o promieniowaniu pochodzącym z trytu na celowniku, ale dotyczy tylko wersji dla wojsk lądowych i marynarki, nie dla lotnictwa. Czyli musi pana zabić coś innego. – Donohue się roześmiał i poklepał Rogersa po ramieniu.

      Rogers jakoś powstrzymał się przed nieprzepartą chęcią rozkwaszenia mu w zamian facjaty.

      – Bazuje na oryginalnym szkielecie P228 – ciągnął Donohue – więc pasują tylko magazynki trzynastostrzałowe. Na wyposażeniu są trzy. Piętnastostrzałowe się nie nadają.

      Rogers wziął broń do ręki, przyłożył oko do celownika, sprawdził balans, przesunął palcami po rękojeści, dwukrotnie odciągnął zamek, by przetestować, jak działa.

      – Ma zamek ze stali węglowej zamiast frezowanej wersji jak w P229 – wyjaśnił Donohue. – Ale różnica między nimi wynosi niespełna sześćdziesiąt gramów.

      – Mógłbym rozłożyć go na części?

      – Proszę bardzo. Nie mam nic do ukrycia. Tylko z nią delikatnie. – Donohue znów parsknął śmiechem i huknął Rogersa w ramię. – A niech mnie, chłopie, założę się, żeś starszy ode mnie, a nie masz ani grama tłuszczu. Same mięśnie i żyły. – Poklepał się po wydatnym brzuchu. – A ja się spasłem! – dodał ze śmiechem.

      Rogers zwinnie rozmontował broń na części i złożył ponownie.

      – Nędzne cztery tysiaki. Darmocha. W obiegu jest tylko pięćdziesiąt tych śliczności. Pomyśl.

      – Musiałbym ukraść – rzekł Rogers. – Bo nie mam czterech tysięcy.

      – Mogę pokazać też inne, dużo tańsze.

      Rogers obejrzał bardziej pospolite modele, a następnie się wycofał, ponieważ nadeszli inni potencjalni klienci i wepchnęli się przed niego.

      Odsunął się na mniej więcej sześć metrów i obserwował Mike’a Donohue. Raz na jakiś czas handlarz wychodził przez klapę w namiocie i wracał z kolejnym towarem.

      Rogers podszedł do innego stoiska, kupił nóż Ka-Bar. Przy tym zakupie nie wymagano


Скачать книгу