Niepełnia. Anna Kańtoch
był początek marca i słońce jeszcze nie zaczęło porządnie grzać. Marek siedział na ławce, dopijając colę z McDonalda, Iwonka i Asia bawiły się na zjeżdżalni. Dwie małe sylwetki, otulone puchowymi kurtkami, jasne głosy śmigające w powietrzu jak papierowe jaskółki, zapach resztek śniegu zalegających pod wciąż nagimi drzewami i gałęzie ciężkie od wron, które przyglądały się dziewczynkom okrągłymi oczami. Przechodząca kobieta spojrzała na Marka, a on nie był pewien, czy widzi w jej oczach aprobatę, bo zabrał córki na plac zabaw, czy wręcz przeciwnie: potępienie, bo pozwala im bawić się na zimnie. Nie zamierzał przejmować się ani jednym, ani drugim. Myślał o Natalii, która wykorzystywała wolny od rodziny czas na ploteczki z przyjaciółką, o przyszłości, nowym, 2008 roku, który nadszedł dwa miesiące temu w huku sylwestrowych ogni i strachu przed nadciągającym kryzysem. Nowy rok, nowe możliwości, nowy człowiek. Przez chwilę żałował, że nie ma przy sobie papierosów, a potem zgniótł kubek po coca-coli, wrzucił go do śmietnika i zawołał dziewczynki. Pora wracać.
* * *
– Znowu dzwoniła ta kobieta – oznajmiła Natalia, ledwo Marek zdjął buty. – Chciała, żebym jej powiedziała, czyje to mieszkanie.
– Powiedziałaś?
– Nie. – Zmarszczka przecinająca czoło Natalii rysowała się jeszcze wyraźniej niż po południu, a jego żona wydawała się odległa i zamknięta w sobie. Znał tę jej minę i wiedział, że gdyby teraz wybuchła awantura, nie pogodziliby się potem ze śmiechem.
– Dlaczego?
– Nie wiem, była… dziwna. Jesteś pewien, że ona nie dzwoni tu do ciebie? Pytała o chłopaka, który siedem lat temu chodził do Paderewskiego.
– Nigdy nie miałem ksywy Kajko, a do Paderewskiego chodziło mnóstwo ludzi. Jak chcesz, możemy się tego telefonu pozbyć, i tak tylko zagraca nam mieszkanie.
– Zostaw – powiedziała Natalia, ale było za późno, Marek już wypinał kable. – Zostaw – powtórzyła, z każdym słowem zostając coraz dalej, zachmurzona, zamknięta za gładkim czołem z pionową zmarszczką.
– Przecież tylko cię denerwuje, prawda? No i po co jacyś obcy ludzie mają do nas wydzwaniać? – Brzmiało to tak rozsądnie, że Marek oszukał nawet samego siebie – ale nie Natalię. Patrzyła za nim przez okno, gdy szedł z telefonem w stronę śmietnika. Nie odwrócił się. Nie miał odwagi, bo gdyby to zrobił, wzrok, który palił go w kark, mógłby spopielić mu twarz.
* * *
Leżał tej nocy z otwartymi oczami, wpatrując się w mrok. Natalia spała obok, jej ręka dotykała jego uda, lekko, niepewnie, a on czuł tę charakterystyczną mieszankę podniecenia i lęku, zupełnie jak w początkach ich znajomości, gdy – wciąż jeszcze przyjaciele, a nie para – sypiali na biwaku w jednym namiocie. Nie miał odwagi ani przysunąć się bliżej, ani odsunąć, jakby ten ulotny dotyk łączył go z realnym światem. Wreszcie wstał, oddychając ciemnością, która ciążyła mu w piersi. Poszedł do łazienki, ostrożnie jak złodziej, żeby nikogo nie zbudzić, nie zakłócić kruchej równowagi mieszkania. Zapalone światło zakłuło w oczy, nagły błysk, który wyostrzył kąty i przejaskrawił biel kafelków. Marek zamrugał, stojąc przed lustrem. Spoglądała na niego młoda, bezbronna i przerażona twarz. Kajko. Oddychał, uczepiony krawędzi zlewu, wdech, wydech, wyrzucał z płuc mrok, wypychał go w elektryczną jasność białej łazienki, aż wreszcie została w nim już tylko pustka. Wyszedł wtedy na balkon, wciąż w piżamie, marcowe zimno przeniknęło go aż do kości. O drugiej w nocy temperatura musiała oscylować w granicach zera, ale wyczuwało się już w tym chłodzie zapowiedź nadciągającej wiosny, zapach nabrzmiewających sokiem korzeni i przytulonych do gałęzi, omszałych jeszcze zimową szarością pąków. Zamknął oczy i oddychał powoli, spokojnie, zawieszony na granicy światów, a kiedy uniósł powieki, była tam – szczupła sylwetka w obszernej kurtce, skryta w cieniu wysokiego kasztana. Musiała wyczuć, że na nią patrzy, bo drgnęła i zrobiła krok do przodu. Jej ręce kreśliły w ciemności zawiłe wzory, zostań, zaczekaj, ale Marek już wycofywał się w głąb mieszkania. Gdy zamykał za sobą drzwi, noc szepnęła za jego plecami: „Ona wróciła”. Tego już nie słyszał, a może nie zrozumiał, słowa przepłynęły obok obojętne, jak ryby w głębokiej wodzie, a on wrócił do łóżka, by śnić sny w czerni i bieli, ciężkie i cierniste, o zapachu dymu snującego się nisko nad wilgotną, zimną ziemią.
* * *
Ledwo pamiętał te sny, kiedy budzik wyciągnął go z łóżka o ósmej, a zapomniał o nich zupełnie, gdy pospiesznie pił gorącą kawę i zagryzał kanapką. Była niedziela, jego żona odsypiała pracowity tydzień w sądzie apelacyjnym. Nie zajmowała tam żadnego ważnego stanowiska, ot, zwyczajna urzędniczka, która przepisywała na komputerze sędziowskie wyroki. Jednak Natalia lubiła swoją pracę, tak samo zresztą jak Marek, który tuż po maturze zupełnym przypadkiem podłapał fuchę w zakładzie fotograficznym i niespodziewanie okazało się, że ma do robienia zdjęć talent – teraz nie przeszkadzało mu nawet to, że jego praca od czasu do czasu wymagała zrywania się z łóżka w niedzielny poranek.
Gdyby ktoś siedem lat temu powiedział mu, że skończy jako fotograf, nigdy by w to nie uwierzył. W liceum gardził zawodami artystycznymi, marzył, by pójść na prawo, i w daremnej próbie zamaskowania dziewczęcej urody ścinał się krótko, a także nosił schludne chłopięce koszule i sweterki w serek. Teraz zapuścił włosy do ramion, ubierał się z niedbałą swobodą i miał w nosie idiotów, którzy od czasu do czasu gwizdali za nim na ulicy. Był zupełnie innym człowiekiem i nic nie cieszyło go bardziej niż ta zmiana.
Tej niedzieli fotografował ślub. Panna młoda ze zbyt ostrym makijażem, w sukni przypominającej bezę, pan młody maskujący niepewność kiepskimi dowcipami i wzruszeni rodzice – widział już dziesiątki takich imprez. Jedyną różnicę stanowiła pogoda, wciąż bardziej zimowa niż wiosenna. I osiedle, na którym stał kościół. Po ceremonii, gdy goście pakowali się do autokarów, Marek urwał się na chwilkę i pobiegł do sklepu po papierosy. Miał wtedy okazję zobaczyć osiedle w całym jego gierkowskim braku chwały, szarym i ponurym pod zaciągniętym chmurami niebem. Bloki przypominały tu nieforemne kloce, niegdyś chyba beżowe, teraz nieokreślonego koloru. Pomiędzy nimi rozpościerała się sieć identycznych ścieżek przecinających identyczne trawniki, na których zeszłoroczna trawa wyglądała spod błota i psich kup. Na placu zabaw skrzypiała huśtawka. Zgrzyt-zgrzyt, lepkie, żelaziste dźwięki ciągnęły się w powietrzu jak pasma mgły, w górę i w dół, do zimnego, martwego nieba i w dół, do zimnej, wcale nie martwej ziemi, w której rosło blade, ślepe życie. Huśtająca się dziewczynka stała na oparciu krzesełka, jej kucyki powiewały w podmuchach wiatru. Marek przez chwilę miał wrażenie, że patrzy na Iwonkę, dziecko musiało być w tym samym wieku, ale to przecież niemożliwe, skąd Iwonka tutaj…? Złudzenie minęło, dziewczynka zeskoczyła z huśtawki i przebiegła obok. Miała umorusaną twarz i bardzo jasne oczy, jak błękitne tunele prowadzące na drugą stronę lustra, do świata, w którym wszystko jest na opak i wszystko jest możliwe.
Otrząsnął się, znalazł osiedlowy sklepik i kupił paczkę Westów. Wracając, krążył po identycznych ścieżkach, między identycznymi trawnikami, aż wreszcie trafił na znajomą huśtawkę. Siedziała na niej szczupła postać okutana kurtką, nie dziecko, lecz kobieta. Marek zatrzymał się i chciał cofnąć, ale było za późno. Nieznajoma zerwała się i podbiegła do niego.
– Kajko? Pamiętasz mnie? Przypomniałam sobie, jak się naprawdę nazywasz, znalazłam, gdzie pracujesz, i zadzwoniłam. Jakaś kobieta powiedziała, że tu cię znajdę…
– Nie mam pojęcia, kim pani jest.
– Nie wygłupiaj się. Aneta, pamiętasz?
– Nie.
– Liceum Paderewskiego? Ostatnia klasa?
– Odwal się, kobieto.
Minął