Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
oddziału szturmowego poddała się już na murach!
Kalif poległ!
Kalif Sulejman zabity!
Porażka!
Kalif…!
Kalif.
Kalif.
Maslama słuchał tego, odpowiadał zupełnie mechanicznie, ze zdumieniem słysząc własny głos – tak spokojny, wyważony i rozsądny w tej chwili. W jego głowie szumiało całe morze myśli, ocean rozpaczy i niedowierzania: jak to? Jakim przeklętym cudem? Dlaczego?!…
Wiatr niósł od morza zapach spalonego drewna i rozgrzanej smoły, w który wcinała się dławiąca, ściskająca gardło woń zwęglonego ciała.
Przegrali, dotarło do niego nagle. Zaatakowali bez przygotowania, bez przemyślenia, zbyt wcześnie, i ponieśli klęskę. Dlaczego jednak rozpoczęło się natarcie?
Jeden z kurierów meldował o wietrze, który zepchnął idące Bosforem okręty ku murom. Zapewne tamci nie mieli wyboru… Dali sygnał, bohatersko próbując przekuć nieuchronną klęskę w wątpliwe zwycięstwo.
Co się stało, nie odstanie się, pomyślał Maslama. Ale wszystko inne będzie jego wyborem.
Wstał, goniec urwał słowotok, skłonił się nisko. Zebrani w namiocie generałowie też przestali szeptać i wymieniać półgłosem uwagi, schylili głowy.
Maslama potoczył po nich wzrokiem, odezwał się:
– Nie odstępujemy od oblężenia.
– Panie! – Jeden z dowódców odważył się wystąpić pół kroku naprzód. – Straciliśmy ludzi, wieże oblężnicze znów spłonęły! Szykowaliśmy się tak długo, a teraz…
– A teraz, skoro już polała się pierwsza krew, nie możemy odstąpić! Nie odstąpimy! Jeśli mój brat, kalif Sulejman, naprawdę poległ śmiercią bohatera… – głos zadrgał, lecz emir powściągnął wzburzenie – to naszym obowiązkiem jest go pomścić!
Generałowie najpierw zamruczeli z uznaniem, potem zakrzyknęli i zaszczękali wyciąganymi z pochew mieczami: dobrze emir prawi, słusznie! Jak człowiek honoru!
– Nie odstąpimy! Zbudujemy nowe wieże, nowe drabiny! Zbierzemy siły i będziemy uderzać na Miasto, aż znajdziemy słaby punkt w ich obronie. A wtedy, wtedy Konstantynopol padnie przed nami na kolana!
Α – alfa
czyli rozdział pierwszy
Naprzód, żołnierze Proroka, do boju!! Niechaj niewierni zegną karki przed jedyną wiarą!…
Drewniany pomost opadł iz impetem huknął o koronę umocnień w tym samym momencie, gdy wystrzelona z murów kamienna kula przebiła na wylot obydwie ściany wieży oblężniczej.
Pocisk wielkości głowy nawet nie zwolnił, gdy przeleciał najpierw przez złożone na ścisk, nasączone wodą i obłożone mokrymi ścianami bierwiona, a potem, rwąc oraz miażdżąc ciała, wpadł pomiędzy stłoczonych, pnących się po drabinach żołnierzy tylko po to, żeby przebić drugą ścianę i pomknąć ku zasypanemu odcinkowi fosy.
Wysoka konstrukcja zakołysała się na boki, zatrzeszczała niepokojąco, ale ustała w pionie.
Ludzie w pierwszej chwili chwycili się czego popadnie: szczebli, desek, nawet towarzyszy broni! Kilku z tych, którzy byli już na przerzuconym ku murom pomoście, upadło, ale zaraz poderwali się i pobiegli z krzykiem przed siebie, runęli na stłoczonych na szczycie murów obrońców.
Rzucili się w ciżbę niczym dzikie lwy – prosto na nadstawione groty włóczni, pomiędzy wzniesione do uderzenia miecze i topory, ku oczekującym już żądłom sztyletów i krótkich noży.
Ludzie zwarli się, sczepili w śmiertelnym boju.
Jedni i drudzy napierali z całych sił, rąbali, kłuli, dźgali, uderzali i próbowali wszelkimi dostępnymi sposobami sięgnąć przeciwnika.
Miecze krzyżowały się z szablami. Włócznie uderzały o tarcze i więzły w pancerzach. Strzały świstały nad głowami, od czasu do czasu rykoszetując z brzękiem od żelaznych półkul płytkich hełmów.
To był ten moment! To był ten dzień, gdy Konstantynopol wreszcie miał paść!
Kolejny taki dzień.
Jeden z wielu, tak wielu, że zarówno oblegającym, jak i oblężonym nieustanne ataki i odwroty zaczynały zlewać się w jedno.
Obserwujący to z wieży garnizonu przy Blachernae protospatharios Demetrios Niketas zrobił ledwie zauważalny gest, rzucił wypranym z emocji, matowym głosem jedno słowo:
– Naprzód.
– Naprzóóód! – czekający tylko na sygnał Zahred ryknął do swoich ludzi, wznosząc nad głową topór. – Naprzód, za Konstantynopol! Ho stavros nika!
– Ho stavros nika! – zawołało wraz z nim kilkunastu, ale ich głosy utonęły w głośniejszym okrzyku reszty waregów:
– Asgaaard!
Runęli po szerokim kamiennym parapecie na szczycie murów burobrązową falą, która uderzyła z boku na wysypujących się z wieży oblężniczej atakujących.
Zepchnięci na bok, przyciśnięci przewagą liczebną obrońcy walczyli dzielnie, ale inżynierowie Maslamy bardzo dobrze dobrali miejsce, w którym machina zrzuciła na mury swój długi, szeroki pomost: tutaj po nadgryzionych zębem czasu schodach na górę dostać się mogła tylko określona ilość posiłków, a na sąsiednich odcinkach także wrzał już bój. Dlatego też wspinający się po drewnianej konstrukcji wojownicy atakowali z takim zacięciem, wiedząc, że ich zwycięstwo może ukoronować dzień.
Doskonale wiedział o tym też dowodzący obroną odcinka Blachernae protospatharios. Co tu zresztą było do ukrycia? Obydwie strony grały swoimi zasobami niczym na ogromnej szachownicy, gdzie wszystkie figury i ich ruchy były doskonale widoczne.
I właśnie na tę chwilę pan Niketas zachował czarnego konia ze swej stajni.
Tak, owszem – żołnierze Maslamy widzieli biegnących ku nim po murach waregów. Naturalnie – część zwróciła się ku nim tarczami, oczekując na uderzenie.
Ale czego można było się spodziewać po tych zarośniętych obdartusach, z których niewielu miało żelazny pancerz albo porządnie wyglądający hełm? Ich okrągłe tarcze były przecież niezdarnie, krzywo wymalowane w jakieś prymitywne wzory, a szaro-brązowe tuniki wyglądały żałośnie przy krzykliwych, zielono-czerwonych i żółto-zielonych, powiewających kaftanach atakujących. Już nawet obrońcy Konstantynopola, chowający się za wielkimi tarczami Romaioi, sprawiali wrażenie lepszych przeciwników!
Jednak ludzie Zahreda nigdy nie przejmowali się tym, jak postrzega ich przeciwnik. Nie ubierali się też tak, jak czynią to uważający się za zawodowych wojowników, którzy na każdym kroku starają się podkreślić, jak dobrze walczą.
Ani Zahred, ani jego waregowie nie zaprzątali sobie głowy czymś tak trywialnym jak walka.
Ich zadaniem było zabijanie.
Zahred wpadł pomiędzy atakujących niczym huragan wirującej stali.
Przerąbał tarczę najbliższego na wylot wraz z ukrytą za nią ręką, ciął sąsiedniego mieczem przez twarz i nie zwalniając, jednym płynnym ruchem poprowadził ostrze dalej, wbijając sztych pomiędzy zasłonę i rant tarczy trzeciego.
Na krótką chwilę, może na dziesiątą część sekundy, świat dokoła zwolnił: bryzg