Zmierzch bogów. Michał Gołkowski

Zmierzch bogów - Michał Gołkowski


Скачать книгу
jak gdyby czując na sobie jego wzrok.

      – Nie powinnaś jeszcze walczyć – powiedział ochrypłym głosem. Słowa przechodziły mu z trudem przez gardło, które ostatnio częściej wydawało z siebie na poły zwierzęce okrzyki bojowe, niż układało się do zgłosek języka.

      Mira odruchowo dotknęła ręką podbrzusza, wzruszyła ramionami.

      – I tak nic to nie zmienia.

      Ani jeden mięsień nie drgnął w jej twarzy, tylko w oczach błysnęło coś… coś bolesnego.

      Była piękna właśnie tak – zmęczona, z rumieńcem pałającym na policzkach, zziajana i zbryzgana krwią, ściskająca w ręce miecz. Z nie do końca zagojoną raną na policzku, po której na pewno zostanie jej blizna.

      Natomiast on wiedział, że to nie jedyna rana i nie jedyna blizna, jaka w tej chwili dla niego zdobiła jej ciało. Dla niej wszystkie inne też byłyby ozdobą. Ale tamta, tamta jedna…

      – Dla mnie zmienia bardzo dużo. Medyk mówi…

      Raz jeszcze przesunęła dłonią po podbrzuszu. Skrzywiła się, splunęła krwią z rozbitych ust.

      – Wiem, co mówi. Pamiętam bardzo dobrze, i uwierz mi: jeśli tak właśnie jest, to nic to nie zmienia.

      – Mimo to nie powinnaś rzucać się w bój na pierwszą linię. Nie po niespełna dwóch miesiącach.

      Podeszła do niego i stanęła tak blisko, że wyzwanie stało się aż nadto widoczne. Każdemu innemu człowiekowi, nieważne, mężczyźnie czy kobiecie, dorosłemu czy dziecku – każdemu innemu skręciłby za to kark. Jej… jej nie miał odwagi nawet przytulić.

      – Nie powinnam, ale chcę – wycedziła. – Tak jak ty. Chcesz, żeby zobaczyli cię bogowie?

      – Już mnie widzą.

      – Doskonale. To może przy okazji zobaczą też i mnie.

      – Mira…

      Chciał wziąć ją za rękę, ale ona wywinęła się i ruszyła ku wieży, wokół której kręcili się dorzynający wrogów waregowie. Obejrzała się jeszcze przez ramię, rzuciła mu kwaśny uśmiech.

      – Skoro ty możesz ich prosić o swoje, to i ja będę!

      Zamachnęła się i cisnęła odrąbaną głowę w bok, ku na wpół zasypanej fosie. Trofeum potoczyło się, na chwilę zatrzymało przy samej krawędzi, a potem spadło na dno rowu, pomiędzy zalegające tam trupy.

      Zahred dotknął wiszącego na piersiach pozłoconego krzyża, który podarował mu Niketas.

      „Nie zabijaj” – ponoć głosił jeden z zakazów. Raz jeszcze spojrzał w lewo, w prawo po zasłanym ciałami pobojowisku.

      Skrzywił się z bólu, a potem powoli, lekko utykając, powlókł się z powrotem ku murom.

      – Będą gotowi do walnego szturmu lada dzień.

      Protospatharios Niketas spojrzał z ukosa na stojącego obok dowódcę przybocznych, pokiwał niechętnie głową.

      – Owszem, na to wygląda, Zahredzie. A mimo to gotowi są też na pertraktacje. Sam basileus nalega, że powinniśmy negocjować.

      – A ty się z tym nie zgadzasz… panie?

      Zahred czekał na odpowiedź dłuższą chwilę. Niketas pochylił się w przód i wsparł łokcie o kamienny parapet murów, taksując wzrokiem widoczny jak na dłoni obóz wojsk Maslamy.

      – To, z czym się zgadzam, jest wtórne wobec faktów.

      Armia oblegających stała pod Konstantynopolem już trzeci miesiąc i wszystko wskazywało na to, że łatwo nie odstąpi.

      Obozowisko przekształciło się teraz w coś przypominającego oddzielne miasto – odgrodzone od przeciwników oblicowanym kamieniami nasypem, przed którym ział potężny rów, z trzema zamkniętymi bramami, podzielone uliczkami na odrębne dzielnice… Dalej, za niezliczonymi namiotami, zagrodami dla bydła i zwierząt, warsztatami, jatkami i kuchniami, dzień w dzień obsługującymi gigantyczną armię, widać było ciemne zagony zaoranych i niedawno obsianych ozimym zbożem pól.

      Można by uwierzyć, że ci wszyscy ludzie przebyli tak daleką drogę tylko po to, aby zostać osadnikami – ale przeczył temu niosący się dniem i nocą od strony kuźni brzęk kutego żelaza.

      Jawny kłam zadawały temu codziennie wysypujące się przez bramy oddziały, które ustawiały się w karnych czworobokach, na rozkaz maszerowały ku Miastu, a potem stawały, nie przekraczając ułożonej z kamieni linii najdalszego zasięgu strzału machin obronnych.

      W końcu nie pozwalały w to uwierzyć rosnące przy murze składy drewnianych elementów, z których powoli zaczynały powstawać drabiny, mniejsze i większe przenośne szopy – oraz które wreszcie miały stać się fragmentami największych do tej pory wież oblężniczych. Już nie dwa, nie cztery i nie osiem, ale dobry tuzin kolosów miał ruszyć ku murom Miasta, otwierając żołnierzom emira Maslamy drogę na górę, aby mogli skrzyżować oręż z obrońcami Konstantynopola.

      Każdy z ataków, które przypuszczono na umocnienia w ciągu ubiegłych dwóch tygodni, był nieledwie przygrywką. Nawet ten dzisiejszy, do tej pory największy i najlepiej przygotowany, był wyłącznie tym – wprawką rzemieślnika, nim ten wreszcie przystąpi do naprawdę wielkiego dzieła.

      I tylko zalegające w fosach trupy oraz kolejne masowe mogiły po obydwu stronach murów pozwalały domyślać się ceny dzieła, którego prawdziwej wartości nie znał jeszcze nikt.

      – Wiesz, że tym razem może im się udać? – Zahred rzucił słowa pozornie w przestrzeń.

      Powiew jesiennego wiatru szarpnął, załopotał połami jego płaszcza. Stojący nieco dalej waregowie z nieskrywaną rozkoszą wystawili twarze ku chłodnemu powietrzu: na bogów, nareszcie! W końcu jakaś normalna temperatura!

      Protospatharios pokiwał głową, westchnął ciężko.

      – Szturm na Miasto tylko od strony lądu? Gdybyś wspomniał mi o czymś takim rok temu, to zapewne powiedziałbym…

      – Niemożliwe? Nie ma rzeczy niemożliwych, Demetriosie. Są tylko te, w które trudno nam uwierzyć. A przyznaję, że Maslamie nie brak fantazji.

      – Raz jeszcze zatem proszę, żebyś nie zapędzał się w swoim bohaterstwie. Wszyscy już widzieli, że nie brak ci odwagi ani sprawności we władaniu orężem, niemniej…

      – Nie wszyscy.

      – Niemniej nie życzę sobie, abyś głupio ryzykował życie, czy to swoje, czy swoich ludzi – twardo dokończył Niketas. – Tym bardziej że to też moi ludzie. I nie, nie będziemy na ten temat dyskutować!

      Przez chwilę żaden z nich nie mówił nic, kontemplując ogrom armii oblegających. W tej chwili wszędzie, jak okiem sięgnąć – przed nimi, po lewej, po prawej – widać było wyłącznie żołnierzy pod zieloną flagą Maslamy.

      – Zrozumiałem, panie – powiedział w końcu Zahred.

      Protospatharios westchnął z ulgą, pokręcił głową. Podniósł rękę, zawahał się, a potem położył Zahredowi dłoń na ramieniu.

      – Jak czuje się pani Mira?

      – Na tyle dobrze, żeby nie móc usiedzieć w domu – warknął tamten.

      – Tak, widziałem, że twoje… to jest że kobiety walczą razem z wami. Czy jednak to rozsądne? Nie wiemy, czy jej rana nie otworzy się znowu.

      – Jest zagojona na tyle, na ile to możliwe.

      – Rozumiem. I medyk mówi, że…?

      – Modlić


Скачать книгу