Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
ale szybciutko znów chwycił się przedniego łęku siodła, nie do końca pewnie czując się na końskim grzbiecie. – Wreszcie, bracia, swoboda!
– Aha, sroboda – mruknął jadący po drugiej stronie wozów Steinkel.
– No co? Niebieskie niebo nad nami, błękitne morze po lewej i prawej!
– Za nami mur, przed nami mur, a pod tyłkiem coś, na czym ledwie umiesz się utrzymać.
– No i dobrze! A jakby tak zabrać, cokolwiek tam w te skrzynie załadowali, i dać nogę?
– Aha, jasne. W tym tempie, w jakim to jedzie, to chyba musieliby być i jedni, i drudzy pijani albo niespełna rozumu. I gdzie byś to zabrał?
– A przebić się do ich łodzi, o tam! – pokazał Torleif. – Byle do brzegu, i potem na wodę, hyc!
– Aha. Czapkami by nas nakryli, jak tu jesteśmy… Ile nas, niecałe dwa tuziny Zahred wziął? Nawet jednej łodzi nie obsadzimy.
– Ano racja. Ale szkoda im tyle tego oddawać…
– Ano szkoda. Ale jarl na pewno ma jakiś plan.
Zahred jechał na samym przedzie, ze wzrokiem wbitym w pustkę. Po raz dziesiąty, setny obracał w głowie te same myśli, rozpatrywał warianty, sprawdzał plany… Oglądał się na swoich ludzi, jakby mając nadzieję, że rozmnożyli się po drodze.
Było ich mało. Zdecydowanie za mało, a jechali prosto w paszczę lwa. W końcu i tak będą zdani na łaskę i niełaskę Maslamy.
Obejrzał się na jadących zaraz za nim, skinął jednemu głową. Ten też kiwnął, praktycznie w całości skryty za hełmem z podczepioną na twarzy kolczugą.
Dziś jechali w pełnym rynsztunku, gotowi na wszystko. Musieli wyglądać imponująco w pancerzach złożonych z powiązanych rzemieniami wypolerowanych blaszek. Pasy kolorowego materiału i skóry doczepione u ramion sprawiały, że każdy z nich wyglądał, jakby tylko czekał, aby rozpostrzeć skrzydła i wzbić się w powietrze; podobne ozdoby u dołu pancerzy dodawały postaciom nieziemskiej gracji, kołysząc się i falując przy każdym kroku.
Jednolite hełmy z niewielkim rondem, kolczuga skrywająca twarze tak, że widać było spod niej tylko oczy. Topory i miecze. Piękne, wygięte w kształt soczewek tarcze.
Zahred wyprostował się w siodle z dumą: ci ludzie byli jego drużyną. Jego nowymi athanatoi, prawdziwą gwardią nieśmiertelnych.
I miał szczerą nadzieję, że tak właśnie pozostanie.
Wrota szczęknęły, otwarły się przed nimi. Stojący na umocnieniach strażnicy z zadowoleniem kiwali głowami, pokazywali sobie na złożone jedna na drugiej skrzynie: Konstantynopol wreszcie zaczynał dostrzegać beznadziejność swego położenia!
Maslama czekał na nich przed swoim namiotem, otoczony przez dowódców, generałów i oficerów.
Zahred odetchnął głęboko: tak. To był ten moment.
Wstrzymał konia, powożący zaprzęgami waregowie też zatrzymali woły, od razu przesiedli się na idące do tej pory luzem przy wozach wierzchowce. Kilku ich towarzyszy zeskoczyło z wierzchowców, weszło na wozy i stanęło przy skrzyniach.
– Przywieźliśmy to, co Konstantynopol gotów jest oddać Maslamie! – zawołał Zahred głośno, unosząc się w strzemionach. Nie był pewien, ilu szeregowych żołnierzy zna mowę Persów, ale wyżsi dygnitarze powinni ją rozumieć. – Zgodnie z ustaleniami, dwa i pół tysiąca funtów!
Zgromadzeni wokół ludzie zakrzyknęli radośnie: tak! Zwycięstwo jest nasze, wróg ulega!
Jednak emir Maslama podniósł tylko rękę, wrzawa natychmiast ucichła.
– Pokaż mi więc, Zahredzie. Niech ujrzę to złoto, które będzie dopiero początkiem tego, co da mi Miasto – powiedział równie donośnym głosem.
– Otwórzcie skrzynie – polecił Zahred swoim.
Waregowie zdjęli rygle, zsunęli parę skrzyń na skraj powozu. Otworzyli wieko pierwszej… Człowiek uniósł schowaną pod kolczugą twarz, spojrzał na Zahreda zdumiony.
– Wysypać!
Trzech wojowników z trudem przechyliło skrzynię, która bujnęła się i ciężko uderzyła o deski wozu – a ze środka chlupnęła gęstym, buroczerwonym potokiem już ścinająca się krew, pełna kawałków mięsa, odciętych fragmentów skóry, uszu, racic… Z kolejnej skrzyni posypały się odcięte świńskie uszy, na które spadł ogromny, bladoróżowy łeb włochatego knura.
– Tyle jesteśmy gotowi ofiarować Maslamie! – ryknął Zahred, dobywając topora. – Do broni, waregowie! Za bogów, za bramy Raju, za Walhallę!
– Walhalla! – ryknęli jego wojownicy, sięgając po broń. Konie spłoszyły się, zatańczyły niespokojnie, ludzie Maslamy szarpnęli się w tył, ktoś krzyknął: zdrada, zdrada!
Ale barbarzyńcy nie zaatakowali, stali tylko tak, jak stanęli. Krew kapała z opróżnionych skrzyń, ponad obozowiskiem zawisła straszliwa, napięta cisza.
– Mój przyjacielu Zahredzie – trzęsącym się ze wzburzenia głosem odezwał się Maslama – jeśli uważasz, że takiego rodzaju podrwiwanie sobie jest zabawne, to może nie wiesz…
– Zdejmij hełm – Zahred zwrócił się do stojącego na wozie wojownika.
Ten szarpnął wiązanie, chwycił dwiema rękami ciężką od warstw kolczugi osłonę głowy, ściągnął… Wojownicy sapnęli ze zdumienia, gdy spod hełmu wysypała się płowa grzywa.
Mira potrząsnęła włosami, spojrzała po nich z pogardą. Splunęła na ziemię, też dobywając miecza.
– Z nami słońce – warknęła.
Kilku innych przybocznych Zahreda też ściągnęło hełmy – spod nich również pokazały się twarze, co do których nikt nie mógłby mieć wątpliwości, że należą do przedstawicielek płci zwyczajowo uważanej za piękną.
– Jak mogłeś, Zahredzie? – Maslama pokręcił głową, uśmiechnął się kwaśno.
– Na wojnie i w miłości nie ma reguł, Maslamo. Mira, przedstawiam ci emira Maslamę. Maslamo, poznaj moją żonę.
Mira zdawkowo skinęła emirowi głową, nerwowo zaciskając spocone dłonie na rękojeści miecza.
– Jeżeli pozostałe skrzynie… – znów zaczął Maslama, ale Zahred ponownie mu przerwał:
– Tylko tyle, i nic więcej! Tak jak ustaliliśmy, dwa i pół tysiąca funtów świńskiego mięsa, które przywiozły wam kobiety! Czy teraz, Maslamo, odważysz się uderzyć na mury?!
– Zahredzie, mój przyjacielu. Jeszcze jedno słowo, a zatknę twoją głowę na palu!
– Podobnie jak ja zatknąłem głowę Sulejmana?
Maslama zbladł, zatoczył się w tył.
– Ty…? – szepnął.
– Ja. To ja i moi ludzie wyrżnęliśmy załogi tamtych statków, to ja walczyłem z twoim bratem i kalifem. Raz jeszcze pytam, Maslamo: czy nadal będziesz stać pod murami i straszyć, że weźmiesz nas głodem? Czy potrzebujesz swoich zapasów, bo nie starcza ci męstwa, aby samemu ruszyć przeciwko nam w bój? Czy bękart półkrwi nie ma odwagi zmierzyć się z wojownikiem?!
Ludzie zawołali głośno: hańba, hańba! Wojownicy spod zielonego sztandaru zaczęli sięgać po broń, ktoś napiął łuk, pochyliły się groty włóczni…
– Stać! – ryknął Maslama, trzęsąc się ze wzburzenia.
– Walcz ze mną – rzucił