Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
za zajmującą, czy nie – syknęła. – Owszem, jestem tylko dziewczyną z tak głębokiej dziczy, że nikt o niej nawet tutaj nie słyszał. Tak, nie umiem jeść tymi ich szpikulcami i już nawet u niej dają mi srebrne puchary, bo szklane co w rękę wezmę, to potłukę. Natomiast skoro zainteresował się mną żywy, nieśmiertelny bóg, to może jest jednak coś takiego, co wyróżnia mnie spośród motłochu, co?!
Zahred strzelił oczami ku sprzedawcy, który wyczuwając napięcie, od razu zgiął się wpół, jak składany fotel, i wysunął do sąsiedniej komnaty. Na całe szczęście człowiek nie znał ich mowy, a Mira w chwilach wzburzenia zawsze przeskakiwała na najbliższy jej język.
Podszedł do niej znów, objął za ramiona. Pocałował w kark.
– No już, już, już. Przepraszam. Nie to miałem na myśli.
– Kłamczuch – fuknęła. – Jakbyś nie miał tego na myśli, to za co byś przepraszał?
Westchnął. W takich chwilach aż do bólu rozumiał to, o czym chwilę wcześniej mówiła, i z porażającą jasnością docierało do niego, dlaczego to musiała być właśnie ona.
– Masz rację – przyznał. – I przepraszam podwójnie zatem.
Obejrzała się na niego. Usta nadal miała zaciśnięte w wąską kreskę, ale w oczach już igrało rozbawienie.
– Czy ty mnie właśnie dwa razy z rzędu przeprosiłeś? – upewniła się.
– Tak.
– To jeszcze od razu przeproś za tamto.
– Za co? – Potrząsnął głową.
– Za pierwsze, za co powinieneś był.
– Mira, daj spokój! To przecież było…
– Tak, to było dawno i w ogóle, a mimo to nadal boli. Chciałeś mnie zostawić tam, na brzegu jeziora.
– Ale nie zostawiłem.
– To przeproś za to, że chciałeś. Chcącemu podobno nie dzieje się krzywda.
Zagryzł wargę. Mira błyskawicznie, jak gąbka wciągała w siebie kulturę, obyczaje, powiedzonka, uczyła się rozumowania i sztuki rozmowy… Oraz tak blisko spokrewnionej z nią erystyki. Jakkolwiek nie zawsze używała powiedzonek we właściwym znaczeniu i momencie, to zdecydowanie potrafiła przytłoczyć oponenta samą liczbą argumentów.
Poczuł, jak jego urażona duma zwija się gdzieś głęboko w piersiach w kolczastą kulkę i zaczyna sączyć jad w kręgosłup. Nabrał tchu.
– Przepraszam po raz trzeci zatem.
– Przyjęte. – Uśmiechnęła się, cmoknęła go w policzek. – Zahred, ja wiem, że oni mnie uważają za prostaczkę. Ale sam popatrz na te prezenty, które dzięki temu dostaję!
Pokazała na stojące na stole kubki i dzbany, na leżące w kącie ozdoby i zasłony, na piętrzące się w pobliskim korytarzu ławy.
– No, nie da się zaprzeczyć. Z jakiegoś powodu każdy próbuje cię przeciągnąć na swoją stronę.
– Kupić – parsknęła. – Nie bój się tego słowa. Ciebie też kupili, i wcale nie narzekasz.
Wciągnął gwałtownie powietrze, wypuścił przez nos, mrucząc z rozdrażnieniem… Potem roześmiał się.
– Masz rację, dziewczyno! – Klepnął ją w pośladek. – Jak słońce na niebie, masz rację.
– No widzisz. Ty sprzedajesz siebie i resztę drużyny jako barbarzyńskich wojowników. Ja sprzedaję siebie jako barbarzyńską, nie wiem… towarzyszkę do umilania czasu.
– To złe porównanie, Mira.
– Byleby płacili dobrze. – Wzruszyła ramionami. – To co w końcu, zielony czy… czy trochę inny zielony?
Popatrzył na materiały.
– Oba?
– Oba – zgodziła się.
– Witajcie ponownie, przyjaciele! Jakże się cieszę, znów goszcząc was pod swym dachem.
Niketas skrzywił się w uśmiechu, objął Maslamę i podobnie jak wcześniej ucałował w policzki. Zahred tylko skinął emirowi głową, trzymając się, jak i poprzednio, bliżej drzwi.
– Dziękujemy ci, że przyjąłeś nas tak szybko. – Protospatharios usiadł na poduszkach, poczekał, aż służba zakończy swój rytuał. – Mój cesarz, basileus Leon, przesyła ci pozdrowienia i ukłony.
– Doprawdy? No cóż, zatem i ja przesyłam mojemu przyjacielowi Kononowi pozdrowienia w imię Allaha. Czy mój przyjaciel Konon był na murach podczas ostatnich harców, czy też wolał pozostawać w bezpieczeństwie swojego pałacu?
– Basileus ma dokładną wiedzę o tym, co dzieje się w Mieście i wokół niego. Przekazaliśmy mu też to, co widzieliśmy ostatnio i co nam powiedziałeś, Maslamo.
Emir rozparł się wygodniej.
– I jak? Czy mój przyjaciel Konon nadal uważa, że jest w stanie obronić swoje Miasto?
– Basileus żywi przekonanie, że obrona może nie być konieczna.
– Zatem zdecydowaliście się otworzyć bramy.
– Cesarz otwarty jest na propozycje, Maslamo.
– Zatem podsumujmy to, o czym do tej pory rozmawialiśmy. – Maslama pokiwał głową. – Obliczona poprzednio wysokość okupu za Miasto…
– Trzy tysiące funtów?
– Cztery i pół tysiąca – poprawił go Maslama. – Zaniżyliście poprzednio liczbę ludności w Mieście, a teraz przyjmiemy wartość poprawną.
– Zgoda.
– Zgoda? – zdziwił się emir. – Tak po prostu, bez dyskusji?
– Takie otrzymałem wytyczne od basileusa.
– Bez prób przekonania mnie do waszych racji, udowodnienia, że wasze słowa są warte więcej niż moje? Aż tak bardzo przeraziły was nasze ostatnie podejścia pod mur?
– To gest dobrej woli z naszej strony, Maslamo. Cesarz uważa, że i tak nie dacie rady wziąć Miasta szturmem. Nie widzi jednakże potrzeby przelewania krwi tylko po to, aby udowodnić swoją rację.
Maslama zmrużył oczy, powoli pokręcił głową.
– Konon wciąż szczeka głośno, mimo że złoty łańcuch, na którym siedzi przykuty do tronu, coraz mocniej ciśnie mu na szyję – powiedział. – Gdybym chciał, to wzięlibyśmy Miasto dziś, z marszu…
– Nie – odezwał się milczący do tej pory Zahred.
Niketas obrócił się do niego, syknął ze złością: cicho! Ale Maslama rozciągnął twarz w uśmiechu.
– Mój przyjaciel Zahred znów odzyskał głos. Zasiądź z nami, Zahredzie, zapraszam ponownie. Skoro nie Demetrios, to może ty zostaniesz głosem w negocjacjach?
– Akolouthos Zahred… – zaczął Niketas, ale Maslama uciszył go gestem.
– Nalegam. Moim stanowczym życzeniem jest, aby w imieniu Konstantynopola to właśnie mój przyjaciel Zahred prowadził rozmowy. I aby pokazać moją dobrą wolę, zgodzę się na powrót do poprzedniej wysokości okupu: trzy tysiące funtów.
Niketas spuścił głowę, przez chwilę myślał.
– Zgoda – powiedział w końcu.
– Widzisz, Zahredzie? Półtora tysiąca funtów złota, tyle jesteś wart dla Konstantynopola! – Maslama klasnął.