Zmierzch bogów. Michał Gołkowski

Zmierzch bogów - Michał Gołkowski


Скачать книгу
Ja już wiem, co z nimi jest nie w porządku! Tak na nich patrzę, patrzę… I dopiero teraz widzę!

      – No, no? – zaciekawili się pozostali.

      – Oni wodę piją!

      Spojrzeli po ludziach dokoła. Na jednego, drugiego, trzeciego. Na rozstawione dzbany, kubki, puchary… Bukłaki przy pasach.

      Ingvar podniósł drugi dzban, powąchał. Zajrzał do trzeciego.

      – Woda – warknął.

      Wszyscy przenieśli wzrok na Torleifa, wstrząśnięci do głębi. Ulfhvatr aż się wzdrygnął z obrzydzeniem.

      – Jak zwierzęta!

      – No mówię wam, aż mnie samego zmroziło! Ciekawe, czy jeszcze mięsa nie jedzą, tylko trawę żrą! Przecież popatrzcie, tu ani kawałka niczego porządnego nie ma!

      – Może chowają…

      – A jak goście przychodzą, to najlepsze wyciągasz czy najgorsze?! Mówię ci, oni trawę tylko żrą!

      – E, nikt nie jest aż tak wynaturzony – pokręcił głową Stenvidr.

      – A skąd wiesz? Może od tego im się we łbach pomieszało właśnie? Przecież to, co się tu, w Mieście, widuje, ten babochłop… No nikt normalny by taki nie był! A i na tego popatrz, o! Ej, ty! Chodź no tutaj! No, do ciebie mówię!

      Jeden ze strażników wyznaczonych do pilnowania płowowłosych olbrzymów pokazał na siebie palcem: ja…?

      – No chodź, przecież cię nie zjem! Chodź, chodź… No weźcie na niego popatrzcie!

      Nachylili się, oglądając żołnierza, jakby ten rzeczywiście był dziwacznym zwierzęciem z dalekich krain.

      – No i co? – zapytał w końcu Stenvidr.

      – No jak to co! Przecież to chyba mężczyzna, nie? Solidny nawet, jak na ich standardy, i rosły… A gdzie zarost?!

      Popatrzyli jeszcze raz. Rzeczywiście, twarz smagłego wojownika była nie to, że idealnie gładka, ale nie było widać na niej nawet ciemniejszych kropek przebijających przez skórę włosków!

      – No mówię, gdzie zarost? – powtórzył Torleif. – Widać przecież, że walczy, nawet ma blizny!

      – Może się zacina przy goleniu – nieśmiało zaproponował Ormgyr.

      – E tam, jakim goleniu! I na ręce popatrzcie, o!

      Wareg bezceremonialnie złapał wartownika za nadgarstek, podciągnął w górę rękaw kaftana. Ten krzyknął, chciał lewą dłonią sięgnąć po szablę, szarpnął się, ale Torleif tylko poderwał go ku górze niczym krnąbrne dziecko.

      – No popatrzcie, ledwo mu się włosy na przedramionach sypią!

      Reszta wartowników zawołała ostrzegawczo, nachylili włócznie, gotowi już, już przyjść w sukurs pochwyconemu przez olbrzymów towarzyszowi. Oficer zawołał coś po swojemu, skryty do tej pory za sąsiednim namiotem oddział pospiesznie wybiegł, rozstawił się w szyku – ale jasnoskórzy zdawali się nawet nie zwracać na to uwagi, bez reszty pochłonięci oglądaniem swego brańca, ledwie sięgającego nogami do ziemi.

      – Weźcie mu to zabierzcie, bo się tą lewą ręką naprawdę skaleczy. – Ingvar ostrożnie wyciągnął żołnierzowi szablę z pochwy. Odsunął się o krok, machnął na próbę w powietrzu. – O, o! Ależ to chodzi, aż powietrze świszcze!

      – Miecz powinien prosty być. Jak ktoś ma krzywego, to niech sobie krzywym walczy – warknął Ormgyr. – No rzeczywiście, gładki jest jak baba! Ciekawe, czy cały taki!

      Steinkel, ewidentnie pochłonięty jakąś głębszą myślą, przeciągnął w zadumie opuszkami palców po przedramieniu żołnierza, zagadnął niby z głupia frant:

      – To wy myślicie, że oni od niejedzenia mięsa tacy… gładcy?

      – No a jak! Zwierz ma futro, to i mężczyźnie rośnie futro! – zaśmiał się Ingvar. – A jak się nażre mokrej, wiotkiej trawy, to i potem takie efekty. Dobra, puść go, Torleif, bo się jego koleżkowie denerwują… No co, co? Co się żołądkujesz jeden z drugim? A poszli won!

      Żołnierze aż bujnęli się w tył, kiedy skoczył o krok naprzód, rozkładając szeroko ręce. Wypuszczony strażnik klapnął na ziemię, ale błyskawicznie zerwał się i wpadł pomiędzy towarzyszy, schował za ich tarczami.

      – Krzywulkę mu oddajcie, bo płakać będzie! – Ingvar z pogardą rzucił pięknej roboty szablę pod nogi żołdakom. – No dobra, bracia, pobawiliśmy się, pośmialiśmy. A teraz tak, jak jarl powiedział: spokojnie tu, i oczy dokoła głowy! Kto wie co tym podpalańcom do łba może strzelić…?

      Stanęli dumnie wyprostowani, tocząc wzrokiem ponad głowami żołnierzy. Gdzieś tam, w głębinie namiotu, ich jarl pospołu z panem Niketasem spotykali się z dowódcą armii oblegających.

      – Witajcie, drodzy przyjaciele. Rozsiądźcie się, przyjmijcie moją gościnę… Nalegam, siadajcie!

      Niketas podszedł ku Maslamie, skłonił się nisko, z szacunkiem. Objęli się za ramiona, trzykrotnie ucałowali w policzki, dotknęli czołami.

      Protospatharios obejrzał się na stojących u wejścia dwóch przybocznych, jego obojętna twarz dość wyraźnie mówiła: stoicie. Sam usiadł na miękkich poduszkach. Pozwolił, żeby służący ściągnął mu trzewiki i zaczął delikatną gąbką obmywać stopy.

      – Dziękujemy wam, panie, za to jakże ciepłe przyjęcie – powiedział przyjemnym dla ucha, miękkim, niemalże słodkim głosem. – Zawsze dobrze jest spotkać się w gronie przyjaciół, aby porozmawiać spokojnie o rzeczach, które wszyscy uważają za ważne.

      Maslama uśmiechnął się tak pięknie, że aż prawie szczerze.

      – Pewne rzeczy dla jednych są bardziej ważne, dla innych zaś mniej. Jednak przyjaciele zawsze znajdą nić porozumienia… Dlaczego jednak mój przyjaciel Zahred stoi, kiedy mógłby usiąść?

      Niketas sięgnął do misy, wziął zatopionego w miodzie daktyla.

      – Akolouthos Zahred jest tutaj jako mój człowiek.

      – Zatem twoi ludzie, Demetriosie, nie mogą być moimi przyjaciółmi?

      – Mogą być, kim chcą, dopóki nie koliduje to z ich obowiązkami.

      – No cóż, skoro tak… – Maslama rozłożył ręce. – Niech będzie i tak. Niech chociaż obmyją dłonie, napiją się czegoś!

      Skinął. Służący od razu podbiegli ku pancernym wojownikom, podali misę z wodą różaną oraz świeże, czyste płótno. Po chwili pojawił się obok nich też niewysoki, kuty stolik z mniejszą misą pełną przekąsek, stanął szklany dzban i dwa pucharki. Vermurd przełknął ślinę i spojrzał na Zahreda z ukosa, ale ten potrząsnął głową: nie.

      Protospatharios tymczasem nałożył do swej miski kilka niedużych kawałków obtoczonego w tłuczonych orzechach sera, wziął też polany oliwą placek. Maslama poprzestał na oliwkach z grubo tłuczonym pieprzem, które po kolei nabijał na rzeźbiony srebrny szpikulec.

      Waregowie stali nieruchomo przy wejściu i tylko Vermurdowi zaburczało przeciągle w brzuchu.

      – Jak zawsze, Maslamo, twoja gościna nie ma sobie równych. Zastanawiam się… – zaczął Niketas, ale gospodarz przerwał mu ruchem ręki, pokręcił głową z rozbawieniem.

      – To zabawne, mój przyjacielu, wiesz? Powiedziałeś coś bardzo, bardzo podobnego, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Było to jakoś rok temu, gdy uzgadnialiśmy ostatnie szczegóły wsparcia dla waszego, wraz z Artabazdesem


Скачать книгу