Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
są dobrze zabezpieczeni.
– Więc nie ma sensu żywić nadziei, że możemy ich przeczekać. Jestem zaskoczony, szczerze powiedziawszy, że jeszcze nie uszkodzili akweduktów.
Niketas odruchowo spojrzał ku wzgórzom, pod którymi skrywały się doprowadzające wodę do Miasta rury.
– Jednego akweduktu, aby być dokładnym – poprawił. – Drugi zniszczono ponad sto lat temu, też podczas oblężenia Persów… W zaskakująco podobnych okolicznościach, powiem ci, Zahredzie.
– Mianowicie?
Niketas westchnął, machnął ręką.
– Kolejny nieudolny cesarz, kolejny przewrót pałacowy. Krew na ulicach, niewprawne rządy… Czy mógłbyś mi łaskawie wytłumaczyć, co miało znaczyć to spojrzenie?
– Nic, wasza najłaskawsza światłość. – Zahred opuścił głowę, aby ukryć błąkający się po ustach uśmieszek.
– Jestem doskonale świadom ironii naszego położenia, Zahredzie. Jednak jest to nasze położenie i to my musimy coś przedsięwziąć. A zatem? Uważasz, że mogą uszkodzić akwedukt?
– Ja na ich miejscu bym go zatruł. Nawrzucał tam nafaszerowanych trucizną trupów i poczekał, aż w Mieście wybuchnie zaraza.
Protospatharios cmoknął z niezadowoleniem.
– Zadziwia mnie twoja krwiożerczość, Zahredzie.
– To czysta kalkulacja, Demetriosie. Chorzy i zmarli nie walczą, a po wszystkim rury można odkazić. Natomiast jeśli nie zrobili tego do teraz, to zapewne już nie zrobią. Maslama liczy na szybkie zwycięstwo.
– Atak frontalny?
– Moim zdaniem tak. On jest wojownikiem, nie zaopatrzeniowcem. Nie będzie więc czekać, aż skończą nam się zapasy. Sprawdzają nas już dłuższy czas i tylko patrzeć, jak przypuszczą kolejny próbny szturm.
– Po co w takim razie zasiewy?
– A co mieliby jeść, kiedy już zdobędą Miasto? – zaśmiał się Zahred. – Podbicie sąsiednich prowincji, zniszczenie lokalnych garnizonów trochę im jeszcze zajmie. Przecież inne miasta cesarstwa nie będą przysyłać do Konstantynopola zboża, kiedy załopocze nad nim zielona flaga.
– Zatem myślisz, że to ze strony Maslamy nie tyle środek strategiczny, ile wyraz dalekosiężnego zamysłu.
– To zagranie na podwójną korzyść, mające zapewnić mu przewagę niezależnie od rozwoju wypadków.
– W takim razie negocjacje to tylko dodatkowa szansa na przyspieszenie zdobycia Miasta. Zrealizowanie tego samego celu bez konieczności tracenia ludzi.
– Dokładnie tak, Demetriosie. Jeśli pozwolimy im stać pod murami, to w końcu będziemy musieli się poddać, nieprawdaż? Czas nie gra na naszą korzyść.
– Podobnie jak konfrontacja zbrojna!
– Zgadzam się. Jeśli dać mu czas na zaplanowanie szturmu, to…
Nie dokończył, bo od strony obozu oblegających zagrały rogi, po raz kolejny wzywające żołnierzy do ataku. Koń Niketasa położył po sobie niespokojnie uszy, zatańczył pod jeźdźcem, ale Zahred chwycił go za uzdę, pogładził po chrapach.
– No tak. – Protospatharios obejrzał się przez ramię, delikatnie popędzając wierzchowca. – Zgodzisz się zapewne ze mną, że to przesłanie do nas? Jakby mówił: obraziliście mnie, więc liczcie się z konsekwencjami?
– Zgadzam się. To nie walny szturm, jeszcze nie… Ale da się zauważyć, że Maslama jest człowiekiem porywczym.
– Co sugerujesz? Sprowokować go do tego, co i tak zamierza zrobić?
– Oni uderzą tak czy inaczej. Pytanie brzmi: kiedy.
– Ach – westchnął Niketas. – Skoro nie dano nam wybrać tego, co chcemy, to wybierzmy to, co możemy?
– On zmusił nas do obrony. My zmuśmy go do ataku – pokiwał Zahred.
– No cóż, zawsze to jakiś plan… A teraz pospieszmy się, żeby przynajmniej zdążyć do Miasta, nim wytoczą wieże oblężnicze. Hya, naprzód!
Spiął konia i popędził ku bramie.
Zahred machnął na swoich waregów, ruszyli za Niketasem truchtem, pobrzękując pancerzami.
Γ – gamma
czyli rozdział trzeci
Czego nie widziałeś w obozie oblegających?
Vermurd zamrugał, jego brwi zjechały ku sobie, a czoło pokryło się zmarszczkami.
– To… jakaś zagadka, panie? – nieśmiało zapytał Zahreda. – Z gatunku „ostrym nosem rozcinam ziemię, jeden mnie pcha, a inny ciągnie”?
Zahred westchnął, obejrzał się przez ramię na warega, mocującego się z nazbyt mocno dociągniętymi wiązaniami pancerza. Obydwaj dopiero co zeszli z murów, pot wciąż perlił im się na czołach. Pachnieli kurzem, metalem, krwią i dymem; osmalona z jednej strony broda Vermurda śmierdziała palonymi włosami.
Atak był zaciekły, ale na całe szczęście krótkotrwały. Tym razem Maslama skierował wszystkie siły na mesoteichion, czyli mur środkowy, gdzie wcześniejsze uderzenia docierały aż pod ściany, a fosa była w dużej mierze zasypana. Tam, w dolinie płynącej ku Miastu rzeczki, wieże oblężnicze posuwały się po wymoszczonych drewnem torach, niemalże każdorazowo osiągając swój cel. Częściowo uszkodzone wieże nie pozwalały obrońcom skutecznie podciągać posiłków, atak już, już miał przeważyć…
I wtedy Maslama dał rozkaz do odwrotu.
Wszystko to wydarzyło się jeszcze tego samego dnia. Jakimś cudem był dopiero wieczór, a przecież nie dalej jak w południe byli w namiocie Maslamy! Potem rozegrały się rogi, ruszyły wojska, oni popędzili na mury w paradnych pancerzach – i dopiero teraz mieli czas zamienić dwa słowa.
– Czego nie widziałeś… – Zahred z ulgą zrzucił pancerz, przeciągnął po żebrach tam, gdzie topór napastnika niemalże przerąbał żelazne płytki. – W ich obozie? Czego tam nie było, co wydało ci się dziwne?
– Hm, hm. Kobiet?
– Racja, mnie też rzuciło się to w oczy. Mają je na pewno, tylko skryte przed oczami obcych. Pochowane w namiotach, zamknięte.
– Jak posągi bogów w świątyniach! – zaśmiał się Vermurd.
Zahred spojrzał na niego, poklepał po ramieniu.
– Cenna uwaga, druhu. Bardzo cenna… I trafna. Ale czego jeszcze tam nie ma, co różni ich od nas? Na pewno z jakiegoś powodu nie piją ani miodu, ani wina, ani piwa, o czym mówił mi już pan Niketas.
– No, no! I to samo nasi mówili, że tam jeno zielone i nabiał można znaleźć. A jak mięso nawet dadzą, to wszystko suche takie, ani kawałka tłuszczu. I śmierdzi!
– Baranina, też to zauważyłem. Owce, konie, krowy i woły, ptactwo…
– Świń nie mają.
– Co?
– Świń – powtórzył Vermurd, sam zdumiony tą konstatacją. – Przecież pierwsze, co by się wzięło, to prosiaki, nie? Odchować, dokarmić i potem bić po kolei. A tam nic. Może nie znają czy jak?
Zahred ściągnął przepoconą tunikę, potem zdjął klejącą się do pleców koszulę. Wreszcie zrzucił z siebie resztę ubrań, sięgnął po czyste płótno i ruszył ku łaźniom.
– Wina też by nie